Elżbieta Morawiec
"Dajcie mi rząd dusz"
Polskiego
Hamleta Jacka Trznadla czytałam z tzw. mieszanymi uczuciami. Coraz to
zżymając się na odwieczne polskie stereotypy, na stawianie literatury
romantycznej i postromantycznej - Mickiewicza, Słowackiego, Norwida,
Wyspiańskiego - a to do „przymiarki” wobec mitu Hamleta (myśleć albo działać),
a to przed sądem historii dzisiejszej (Juliusz S. przenikliwszy był niż Adam
M. - poruszał się bowiem w kategoriach historyczno-politycznych, a nie
metafizycznych; Cyprian N. - nie w czas trafił ze swoją filozofią
doskonalenia moralnego jednostki, nie zbiorowości przede wszystkim etc).
Niestety, bieg zdarzeń lat ostatnich, a
zwłaszcza ostatniego roku sprawia, że spojrzenie na tę książkę (w jakiejś
mierze kontynuację Hańby domowej) musi ulec zmianie. Mętlik w polskich
głowach, ogromny zanik poczucia tożsamości, znicestwienie całkowite pojęć:
wierność, patriotyzm, honor, wola wolności, tożsamość, na którą pracował cały
wiek XIX w literaturze, i zapomnienie, na które wciąż pracuje tzw.
liberalno-tolerancyjna elita w III RP - napawa i dumą (w odniesieniu do
historii), i wstydem (wobec współczesności).
Nie tylko o przyszłość bytu narodowego (i
państwowego) Polski tu chodzi. Także o dalsze „zaprzestanie
wolności-postępu w osobie na rzecz postępu w historii”, mówiąc słowami
Norwida, cytowanymi przez Jacka Trznadla. Zdaje się bowiem, że - jak od wieków
- jedyną możliwością uczciwego istnienia inteligenta, artysty polskiego dziś
jest znowu wejście w starą mityczną rolę budziciela sumień, kształtowania, a
więc przewodzenia zbiorowości. Cóż, kiedy „przywódców zbiorowości”, o nader
krótkiej pamięci, namnożyło się niemal na równi ze wzrostem inflacji. Bo oto
czytam w redakcyjnym komentarzu Adama Michnika w „GW” - co do umorzenia
postępowania wobec autorów stanu wojennego - o tychże „autorach”: „Wszelako
w swych rozważaniach będę zawsze pamiętać, ze ci sami ludzie, którzy
wprowadzili stan wojenny, byli później wśród architektów demokratycznej
przebudowy państwa”. Co przeczytawszy, przecierając ze zdumienia oczy,
jestem skłonna przypuszczać, że ową metamorfozę broniących (excusez le mot)
dostępu do „żłobu” kondotierów komunizmu w „demokratów” można zastosować i w
drugą stronę - obrońców demokracji przemienionych w obrońców ancien
regime’u. W innym miejscu czytam: „Nawet zdecydowani zwolennicy ustawy
dekomunizacyjnej w Czechach przyznają dziś, ze odegrała ona pozytywną rolę
jedynie [sic!] w sferze psychologii społecznej i moralnej”. Tak
piszą inteligenci w kraju, w którym od zawsze, a co najmniej od utraty
niepodległości - i literatura, i publicystyka za główne swoje zadania uważały
oddziaływanie na sferę psychologii moralnej i społecznej, w kraju, gdzie bez
tej „sfery” -narodu by nie było. I nie byłoby także - bez
psychologicznego-moralnego oddziaływania Papieża - „Solidarności” i roku
1989...
Takich więc mamy „przywódców duchowych”. Zdaje
się, że tezę Normana Daviesa o triadzie: irredenta - lojalizm - zdrada,
przemiennej w ciągu pokoleń, należałoby skorygować: może się dokonywać także
w ciągu życia jednego człowieka, wczorajszego buntownika - dziś „tolerancjusza”.
Trznadel dotknął tu samego sedna problemu w rozważaniach nad polityczną
refleksją Czesława Miłosza z lat tuż powojennych i z tomu Rok myśliwego.
Niełatwo się wyrzec - kto raz mu uległ - „heglowskiego ukąszenia”. Ten mit
„okopów antyprawicowej rewolucji umysłu” z niewielkimi tylko zmianami (od
czasów felietonów w krakowskim, „Dzienniku Polskim” i „Przekroju”) trwa po
dziś w Miłoszowej refleksji. Bo - Zniewolony umysł. Ale ta książka to
głównie „bicie się w cudze piersi”, w której - czego już Trznadel nie
dopowiada - zabrakło jednego rozdziału: wyznania własnego zniewolenia (w
czasie, kiedy książka była pisana) i odrzucenia stereotypów z nim związanych
po latach... Bo przecież Czesław Miłosz i dziś powtarza niestrudzenie sądy o
„niezwykłej przygodzie intelektualnej komunizmu”, Konieczności Historycznej
i nieznośnej faszyzującej II RP. Czy można się dziwić, że owo „heglowskie
ukąszenie" działa wciąż tak samo i na młodszych? „Ketmana” nie tak łatwo się
pozbyć, nie tak łatwo go z siebie wyrwać.
Książka Trznadla dzieli się na dwie części,
pierwszą: XIX-wieczną (plus Wyspiański) ukazującą, jak w literaturze
realizuje się troska o zbiorowość, o naród; drugą: współczesną - jak dalece „ketman”
bolszewickiej niewoli, pseudowiary w „Konieczność Historyczną” odebrał
literaturze zdolność do myślenia o zbiorowości, ale przede wszystkim o
jednostce, o człowieku, o norwidowej „wolności postępu w sobie”. I w
części historycznej, i współczesnej Trznadel nieczęsto sięga po argumenty
ad hominem: nie zarzuca Mickiewiczowi, Słowackiemu małości w obliczu
wydarzeń politycznych, nie oskarża Miłosza, Iwaszkiewicza, Andrzejewskiego,
Gałczyńskiego o przynależność do establishmentu politycznego PRL. „Materiałem
dowodowym” jest tu przede wszystkim pisarstwo. I tylko tu - naprawdę -
oportunizm czy znieprawienie świadomości zbiorowej jest piętnowane. W opozycji
do XIX wieku. Bo co innego (mało zresztą przekonujące) ekstrapolacje ideowe,
„apokryfy” własnego pióra na temat skutków takich czy innych romantycznych
idei, a co innego bezpośrednia wymowa Popiołu i diamentu (jednej z
najbardziej kłamliwych powieści powojennych, pretendującej do „realizmu”),
„socjalnej pedagogiki” Miłosza, adresowanej do „obywateli PRL” lat 50., (...
i 80., i 90.), cynicznej satyry Gałczyńskiego.
W krzywym zwierciadle współczesności przegląda
się romantyzmowi wykradziona idea „rządu dusz” - pod rządami Konieczności
Historycznej.
Z wieloma sądami Jacka Trznadla (zwłaszcza w
części historycznej) można się nie zgadzać - przede wszystkim z
ekstrapolowaniem (w apokryfach) idei romantyków na czasy dzisiejsze, ale
wywód dotyczący współczesności przeprowadzony jest obiektywnie i bez
zaciekłości. Nawet zgadzając się z Herbertem co do zarzutów postawionych
Miłoszowi w słynnej kwestii „Bandytów z AK” czy przyłączenia Polski do ZSRR -
Trznadel umieszcza ją li tylko w hipotetycznej przestrzeni „rozrzutu
możliwego osądów”. Nie pomija, owszem, profitów czerpanych np. przez
Gałczyńskiego czy Andrzejewskiego ze „słuszności” ich dzieł, niekiedy nawet
wartościuje negatywnie utwory bez wątpienia dojrzałe i piękne (Westerplatte,
Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich Gałczyńskiego). Ale przedmiotem
jego krytyki jest przede wszystkim zawłaszczony i skłamany w PRL „mit
przywództwa”, prowadzący społeczność na manowce relatywizmu i wyzbycia się
tożsamości.
Polski Hamlet
to książka z gatunku tych, jakich nie chciałoby się już więcej czytać, bo
nazbyt ich wiele wciąż, bezskutecznie w dziejach „tego kraju” - musi się
powtarzać. Ale jest to książka k o n i e c z n a. Pytanie tylko - na ile jej
niezbędności nie zniweczy legion czytelników omotanych swoiście rozumianym
„rządem dusz”?
Jacek Trznadel Polski
Hamlet czyli kłopoty z działaniem. - Wyd. 2, przejrz. i rozsz. -Komorów:
„Antyk” Marcin Dybowski, 1995.-490 s.; 20 cm 884(091)”18/19” |