NIEBEZPIECZNA SYTUACJA
Z Andrzejem Zybertowiczem autorem książki „W uścisku tajnych służb”
rozmawia Michał Filek
„Tygodnik Polski”, Nr 38, 16.10.1993 r
Andrzej Zybertowicz urodził się w roku 1954. Ukończył studia historyczne
na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Doktor nauk historycznych.
Wykładowca filozofii, a obecnie socjologii na Uniwersytecie im. Mikołaja
Kopernika w Toruniu. Bezpartyjny, nie związany z żadną siłą polityczna
obserwator życia publicznego. W 1982 roku aresztowany za podziemną działalność
wydawniczą.
W
numerze 36193 „Tygodnika Polskiego” publikowaliśmy recenzję książki
Andrzeja Zybertowicza „W uścisku tajnych służb”. Dzisiaj proponujemy rozmowę z
jej autorem.
Panie doktorze. Jest pan
socjologiem. Jaki jest główny kierunek pańskich naukowych zainteresowań?
Socjolog - nie socjolog, to tylko etykietki. Wędruję sobie po różnych
obszarach wiedzy społecznej. Po skończeniu studiów historycznych na
Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, przez ponad dziesięć lat
uczyłem filozofii na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od kilku
lat uczę tam socjologii. Podczas półrocznego pobytu na uniwersytecie w
Cambridge byłem afiliowany przy Katedrze Antropologii Społecznej, a teraz
goszczę w Sydney na zaproszenie Wydziału Prawa Macquarie University. Nie
lubię przypisywać się do zbyt wąsko określonej dyscypliny. Najogólniej
określić moje zainteresowania badawcze, to powiedzieć, ze zajmuje się
mechanizmami życia społecznego.
Czy w swojej pracy
uniwersyteckiej ma pan możliwość realizowania tych zainteresowań?
Już odpowiedź na pierwsze pytanie wskazuje, że tak. Praca na
uniwersytecie w Toruniu daje możliwość godzenia obowiązków moich jako
nauczyciela z zainteresowaniami badawczymi; umożliwia odwiedzanie ciekawych
miejsc.
W jaki sposób znalazł się pan
w Australii, na jak długo pan ta przyjechał i czym się pan tutaj zajmuje?
Otrzymałem trzymiesięczne stypendium Macquarie University, które pokrywa
koszty podróży oraz pobytu w Sydney. Pobyt tu wykorzystuję dwutorowo.
Współpracuję z dr. Adamem Czamotą z Wydziału Prawa Macquarie University, który
przygotowuje książkę na temat roli rządów prawa o obecnej
wschodnioeuropejskiej transformacji. Jednocześnie kończę pisać książkę
zatytułowaną „Przemoc i poznanie: studium z nieklasycznej socjologii wiedzy”.
Dotyczy ona bardzo abstrakcyjnych mechanizmów życia społecznego, w tym
procesów konstrukcji tego, co ludzie uznają za wiedzę.
Podczas mojego niedawnego pobytu w Polsce udało mi się zdobyć
pańską dopiero co wydana książkę „W uścisku tajnych służb”. Jest to - moim
zdaniem - najlepsza dotychczas publikacja zajmująca się problematyką
lustracji i dekomunizacji. Wstęp do niej rozpoczął pan od takiej oto opinii:
„Nie zgadzam się, że wśród współczesnych sporów o Polskę, spór o lustrację i
dekomunizację (...) jest w istocie mało ważny i ma charakter zastępczy. Moim
zdaniem należy do sporów podstawowych.” Czy dlatego właśnie zdecydował się pan
napisać tę książkę?
Jak to w życiu bywa, powodów do napisania książki było kilka. Od dawna
interesowało mnie, na ile ukryte wymiary życia społecznego wywierają skuteczny
wpływ na bieg spraw społecznych. Służby specjalne (wywiady, kontrwywiady,
policja polityczna) co najmniej od czasu stanu wojennego stanowią cos w
rodzaju mego hobby. Napisałem wtedy opublikowana w podziemiu broszurkę „Mały
konspirator: poradnik dla dorosłych i młodzieży” (proszę nie mylić z powstałą
całkiem niezależnie książeczką Czesława Bieleckiego „Mały konspirator”). „W
uścisku tajnych służb” to próba zmierzenia się z problemem ukrytych wymiarów
życia społecznego w kontekście Polski postkomunistycznej. Jednym z powodów
napisania tej książki jest to, że akademiccy badacze fenomenu błyskawicznego
i zaskakująco gładkiego upadku komunizmu w Europie Wschodniej niemal
całkowicie ignorują rolę komunistycznych służb specjalnych w tym procesie.
Sytuacja taka jest oczywiście na rękę tym siłom politycznym, które są
negatywnymi bohaterami mojej książki. Gdy przystępowałem do jej pisania
(wrzesień ‘92) sądziłem wtedy, że publikacja takiej pracy, ukazującej zakres
i metody działania komunistycznych policji politycznych, może przyczynić się
do lepszego zrozumienia potrzeby lustracji i dekomunizacji. Ale gdy po
długotrwałych poszukiwaniach wydawcy, w kwietniu 1993 roku podpisywałem z
Marcinem Dybowskim, szefem Wydawnictwa „Antyk”, umowę o publikacji książki,
nie łudziłem się już, iż wywrzeć może ona poważniejszy wpływ na polska debatę
polityczną. Tym niemniej uznałem (podobnie zresztą jak było to w latach stanu
wojennego, gdy mimo poczucia beznadziejności podejmowano jednak pewne
działania), że warto dać świadectwo pewnych procesów i faktów.
W swojej książce wyraża pan m.
in. następujący pogląd: „(...) ciągle jesteśmy w trakcie odzyskiwania
niepodległości, w trakcie uwalniania się od wpływów obcego mocarstwa, którego
imperialne ambicje przetrwały rozpad ZSRR (...).” Czy zechciałby pan uzasadnić
naszym czytelnikom tę opinię bliżej? Wiele osób. zarówno w kraju. Jak i tu, na
emigracji, uważa, że Polska jest w pełni niepodległa już od czterech lat.
To bardzo złożone
zagadnienie. Jedynie zasygnalizuje kilka punktów. Sprawa uzależnienia od
importu gazu z Rosji. Nasze przyłączenie do NATO - kraje NATO oczekują na O.K.
ze strony Rosji. Nie słyszałem, by podjęto jakiekolwiek kroki w celu
załatwienia spraw agentur postsowieckich służb specjalnych w naszym kraju. A
już w czasie pobytu w Sydney przeczytałem, że nowym szefem rosyjskiej KGB
został mianowany przez Jelcyna człowiek od trzydziestu lat w firmie tej
zakorzeniony. Z jednej strony mamy do czynienia z potrzebnym otwarciem
gospodarki, a drugiej strony nie mamy ani kompetentnych, ani godnych zaufania
służb specjalnych, które chronić by mogły Polskę przed niekontrolowana
penetracją przez zachodnie koncerny i instytucje finansowe. Choćby ze strony
Niemiec.
„W uścisku
tajnych służb” prezentuje pańskie argumenty na rzecz lustracji i
dekomunizacji. Jest to, naturalnie, temat-rzeka, proszę jednak, aby
przedstawił pan czytelnikom „Tygodnika Polskiego” chociaż najważniejsze z
nich.
Można zastanawiać się, czy po
takim wyniku wyborów dekomunizacja i lustracja maja jeszcze sens. Jak
zażartował jeden z moich kolegów: Widać naród znudził się tym, by komuniści
rządzili nim z ukrycia i zadecydował, by rządzili jawnie. Mówiąc poważnie,
mimo takiego wyniku wyborów dałoby się uargumentować tezę, że lustracja i
dekomunizacja są jednak potrzebne. Przedstawię tu jeden ważny argument (w
książce nie poświęciłem mu należytej uwagi). Dotyczy on nie tylko ludzi,
którzy byli informatorami komunistycznych służb specjalnych, ale też
funkcjonariuszy b. komunistycznego państwa. Musimy uświadomić sobie, że
działanie systemu komunistycznego polegało m. in. na tym, że przedstawiciele
różnych szczebli władzy partyjno-państwowej w codziennym funkcjonowaniu
nagminnie łamali i obchodzili ustanowione przez siebie prawo. Czasem odbywało
się to w pewnym sensie w interesie publicznym: wiele rozwiązań prawnych miało
całkowicie nieżyciowy charakter i np. blokowało funkcjonowanie gospodarki.
Ale - jak wiadomo - od łamania prawa w interesie publicznym, do łamania prawa
dla celów prywatnych droga krótka. Znaczna część funkcjonariuszy państwa
komunistycznego ma na sumieniu rozmaite nadużycia władzy. I choć ówczesne
władze zazwyczaj nie prowadziły prawnie wszczętych postępowań przeciw
członkom nomenklatury, materiały dokumentujące różne nadużycia były
gromadzone. Iluzją jest wierzyć dziś, że tego typu dane zostały lekkomyślnie
zniszczone. Moim zdaniem, tzw. niszczenie akt MSW i kontrwywiadu wojskowego
było w sporej mierze przykrywką dla „prywatyzacji” tych akt.
Wiadomo, że gdy po 1945 roku
w Czechosłowacji wielu byłych kolaborantów faszystowskich uzyskało wysokie
pozycje w partii komunistycznej i instytucjach rządowych, byli oni bardzo
zdyscyplinowanymi wykonawcami poleceń partyjnych, ponieważ partia posiadała
ich materiały z Gestapo.
Obecnie w Polsce, w warunkach
budowy kapitalizmu, materiały kompromitujące wykorzystywane są i będą w o
wiele większym stopniu, niż dla zdyscyplinowania politycznego, raczej dla
uzyskiwania korzystniejszej pozycji w grze gospodarczej (dla uzyskiwania
informacji umożliwiających błyskawiczne pomnożenie kapitału, stosowania
tricków podatkowych, blokowania konkurencji rynkowej, kontrolowania
niektórych prywatyzacji, etc.).
Sytuacja, gdy w aparacie
państwowym jest duża liczba ludzi podatnych na szantaż, jest niebezpieczna dla
organizmu państwowego, a zwłaszcza dla organizmu w okresie przebudowy.
W kilku miejscach pańskiej
książki pojawiają się opinie, zarówno pana, jak i niektórych polityków (np.
Zbigniewa Romaszewskiego), iż byli agenci UB i SB znani są zagranicznym
służbom specjalnym, co właśnie rodzi groźbę stosowania wobec nich różnych
form nacisku, np. szantażu. Czy mógłby pan to zagadnienie nieco rozwinąć?
Nie wiem, czy Romaszewski
oparł swoją tezę na jakichś sprawdzonych informacjach. Przytoczyłem ją w
książce, gdyż na gruncie mojej ogólnej wiedzy o służbach specjalnych i
sytuacji w Polsce wydaje mi się to teza prawdziwa. Gdy znaczna liczba
doświadczonych graczy służb specjalnych zwalniana jest z pracy i ma przy tym
sporo czasu, by przechwycić ważne dokumenty, to jasne jest, że niektóre z tych
materiałów musiały zostać zaoferowane obcym wywiadom. W okresie takiej
przebudowy służb specjalnych, jaka nastąpiła w Polsce, są one zawsze bardziej
podatne na infiltrację przez obce wywiady: poczucie niepewności często owocuje
szukaniem nowych mocodawców. W książce przywołuję też informacje uzyskane
przez. Wydział Studiów MSW powołany przez Antoniego Macierewicza. Otóż
starając się ustalić nazwiska komunistycznych agentów znaleziono ślady po
sprawdzeniach kandydatów do parlamentu dokonywanych na polecenie Andrzeja
Milczanowskiego, w okresie gdy byt on jeszcze szefem Urzędu Ochrony Państwa i
podlegał ministrowi Henrykowi Majewskiemu. Stwierdzono, że sprawdzeń tych
dokonywało około 100 osób, w warunkach dalekich od tajności, a zgromadzone
dane byty przechowywane w niezabezpieczonych systemach komputerowych. Wydaje
się skrajnie nieprawdopodobne, by w takich warunkach któremuś z licznych
wywiadów obcych operujących w Polsce nie udało się zdobyć tych materiałów.
Zwróćmy też uwagę na inną
sprawę. W ostatnim okresie odtajniono materiały z procesów przeciwko szpiegom
państw NATO z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Okazało się, że spora
liczba z tych osób, zanim została agentami obcych państw, była przedtem
tajnymi współpracownikami SB lub kontrwywiadu wojskowego (np. słynny szablista
Jerzy Pawłowski, nim został agentem amerykańskim, przez wiele lat donosił do
kontrwywiadu Wojskowej Służby Wewnętrznej na swych kolegów sportowców).
Fachowcy mówią, że to swego rodzaju prawidłowość psychologiczna: gdy ktoś już
raz zdecydował się przekroczyć pewien próg, podjął życie w zdradzie, to
kolejna tajna współpraca jest już o wiele mniejszym obciążeniem psychicznym,
niż ten pierwszy raz. Zresztą podobno obecnie, w czasach gdy działa tak wiele
tajnych służb, pojedynczego agenta to trzeba szukać ze świecą. Mówią nieco
humorystycznie: gdy już przygotowuje się raport z informacjami dla jednego
mocodawcy, to nie jest wielkim problemem zrobić jedną czy dwie kopie więcej.
Dlatego też musimy zdawać
sobie sprawę, że jeżeli komunizm zostawił nam to dziedzictwo iluś tysięcy
ludzi moralnie złamanych, to obecnie pozostawanie tych ludzi w obrębie
aparatu państwowego jest zbyt kosztowne dla społeczeństwa. Bo cóż to za
problem moralny dla urzędnika, np. służb finansowych, brać kolejne łapówki w
sytuacji, gdy granice podłości przekroczył już dawno: gdy został
komunistycznym kapusiem. Teraz nie ma wiele do stracenia, teraz pragnie tylko
osobistych korzyści.
Wojciech Jaruzelski powiedział,
że w razie postawienia go przed Trybunatem Stanu „mogą spaść różne aureole”.
Jak należy rozumieć tę wypowiedź? Czy jest to próba szantażu osób rządzących
Polską?
Sadzę, że jest to
„ostrzeżenie” o węższym zakresie. Jaruzelski jest człowiekiem inteligentnym i
doświadczonym. Wazy słowa - w odróżnieniu np. od Lecha Wałęsy, który czasami
publicznie zachowuje się tak, jak gdyby rozmawiał z kolbami przy piwku. Moim
zdaniem, Jaruzelski w cytowanej wypowiedzi użył słowa aureole
nieprzypadkowo. Inne jego wypowiedzi z tego okresu (pamiętam m. in. wywiad dla
„Trybuny”) wskazały, kto jest adresatem rodzaju szantażu: chodzi o
dostojników Kościoła Katolickiego. Czysta statystyka wskazuje, że wśród
tysięcy tajnych współpracowników zwerbowanych przez komunistyczne służby
specjalne byli też księża, a niektórzy z nich zapewne uzyskali wysokie pozycje
w hierarchii.
W książce zrezygnował pan z
próby skomentowania sposobu wykonania sejmowej uchwały lustracyjnej przez
ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza. Czy nie zechciałby pan
pokusić się o to obecnie?
Nic trzeba być specjalnie
przenikliwym, by przyjąć, że w życiu zawsze można zrobić coś lepiej, niż się
to faktycznie zrobiło. Tymczasem Macierewicz twierdzi, że całej tej operacji
nie można było lepiej wykonać (m. in. w książce „Lewy czerwcowy”, jak i na
publicznym spotkaniu w Toruniu, w którym uczestniczyłem).
Polityk, który nie wykazuje
skłonności do uczenia się na swych błędach, nie rokuje zbyt dobrze.
Rozumiem, że więcej z pana nie
„wyciągnę”, zostawmy zatem tę kwestię. Jeden z podrozdziałów „W uścisku
tajnych służb” poświęcił pan prezydentowi Lechowi Wałęsie, inny Adamowi
Michnikowi. Dwuznacznie brzmią też fragmenty dotyczące byłego kierownika
Brukselskiego Biura Solidarności, a obecnego szefa Biura Bezpieczeństwa
Narodowego, Jerzego Milewskiego. Dlaczego właśnie te osoby ustawił pan w roli
podejrzanych?
Wałęsie i Michnikowi
rzeczywiście poświęciłem specjalne podrozdziały. W wypadku Milewskiego
przytoczyłem jedynie wypowiedź Ireny Lasoty. Na przykładzie tych dwóch
pierwszych osób chciałem wskazać czytelnikom zawiłości i subtelności pewnych
gier służb specjalnych. Pokazać, że między dwoma skrajnymi i jasnymi
sytuacjami, polegającymi z jednej strony na tym, że ktoś ze służbami tymi nie
miał wcale do czynienia, a z drugiej, że był posłusznym wykonawca ich poleceń,
jest szeroka przestrzeń sytuacji pośrednich. Ktoś myślał, że np. przechytrzy
Służbę Bezpieczeństwa i wyciąga od niej informacje, a w istocie był karmiony
celowymi przeciekami i nieświadomie manipulowany. Chciałem wskazać na dwie
ważne kwestie. Że nie trzeba było być świadomym tajnym współpracownikiem, by
faktycznie swymi działaniami służyć komunistom. I że niezależnie od życiowych
zawirowań i salda moralnego, jeśli chce się pełnić ważne role na scenie
publicznej, to nie można sobie pozwalać na pozostawianie niejasności. Jeśli
czołowi przedstawiciele elity politycznej nie maja odwagi wyjaśnić owych
zawirowań (bardziej tu mam na myśli Wałęsę, jako pełniącego funkcję
państwowa), ani nie potrafił spojrzeć z dystansem na odgrywana przez siebie
rolę publiczną, to w jaki sposób można budować zaufanie społeczeństwa do
ludzi polityki w ogóle?
W kilku miejscach
książki wyraził pan opinię, że osoby, które znalazły się na liście
Macierewicza, a które nie zwróciły się do sądu o obronę ich dobrego imienia,
utraciły je definitywnie. Czy pana zdaniem były poseł Antoni Furtak, który
wygrał sprawę sadową z MSW, może chodzić z podniesionym czołem, skoro
orzeczenie to zapadło praktycznie „w ciemno”, bo wyłącznie dlatego, że
minister Andrzej Milczanowski odmówił sądowi wglądu do teczki Furtaka?
Nic użyłem
w książce tak mocnego określenia: definitywnie. Nikomu nie można
odmówić prawa do starań o odkupienie swych win...
Co do posła
Furtaka. Z punktu widzenia badacza, który pragnie poznać prawdę, proces z
powództwa Antoniego Furtaka nie wykazał kompletnie nic. Jeśli dobrze pamiętam
jeden z tekstów dziennika „Rzeczpospolita”, Furtak twierdził, że w jego
materiałach było pokwitowanie współpracy z podrobionym podpisem, a ludzie
Macierewicza nie byli dość staranni, by dokonać ekspertyzy grafologicznej tego
podpisu. Nic wiem, czy tak było faktycznie, wiadomo natomiast, że w procesie,
który poseł Furtak wytoczył, ekspertyzy takiej także nie dokonano.
Załóżmy, że
wszystkie osoby z listy Macierewicza są niewinne. Dlaczego zatem broniły się
przed lustracją? Zgodzi się pan ze mną, iż ona właśnie najlepiej oczyściłaby
je z zarzutów?
Wszyscy
jesteśmy omylni. Na liście Macierewicza mogły znaleźć się osoby niewinne. Sądy
też skazują ludzi niewinnych, ale nikt nie wyprowadza z tego wniosku, że
należy zlikwidować wymiar sprawiedliwości. Osobiście jestem przekonany, że
większość „bohaterów” tej listy to ludzie, którzy nie posiadają czystych kont.
Przecież to oczywiste, że niewinnym politykom lustracja byłaby jak najbardziej
na rękę. I w tej sytuacji znana teza, że najliczniejsza partia w minionym
parlamencie to partia agentów, niestety wygląda na tezę logicznie trafną. Być
może historycy kiedyś tę sprawę wyjaśnią...
Proszę mnie
źle nie zrozumieć, ani i nie traktować tego personalnie, ale znów musimy
liczyć tylko na historyków... Czy orientuje się pan, jak pańska książka
została przyjęta przez czytelników?
Wyjechałem
z Polski pod koniec lipcu, a książka pojawiła się w księgarniach w czerwcu i
pierwsze reakcje prasowe dopiero zaczęły się ukazywać. Wiem jednak, że
Wydawnictwo „Antyk” nie miało problemów ze sprzedażą tej pozycji.
A nie
okrzyknięto pana jeszcze „oszołomem”?
Spotkałem
się z takimi głosami. To normalny chwyt w walce politycznej. Starając się
usunąć niewygodne kwestie poza ramy prawomocnej debaty politycznej, trzeba
doprawiać odpowiednie etykietki inaczej myślącym. To stały fragment gry -
tylko formułki się zmieniają.
Dziękuję panu
za tę rozmowę. Jednocześnie życzę panu, aby jego książka wywarła jednak jakiś
wpływ na polską debatę polityczną, choć przyznam, iż szczególnie w obecnej
sytuacji jest to wręcz nieprawdopodobne. Może więc w przyszłości, która oby
nie była zbyt odległa... |