Sto
podręcznych snów
Karol Maliszewski – „Topos” 1997, Nr 4
Kto zna pięć poprzednich książek poetyckich Jacka Trznadla, będzie ta
najnowszą chyba zaskoczony. Trudno tu w ogóle mówić o wierszach w
dotychczasowym sensie, są to właściwie małe prozy wybrane przez autora z
osobistego raptularza onirycznego. Prawdziwą zagadką jest nasze życie we
śnie. Być może jeszcze większa dotyczy sposobu zapisywania tego życia,
łączenia przeżywanych tam faktów w ramach dostępnej gramatyki. Wydaje mi się,
że trzeba wiele odrzucić, nakładając kaganiec zwykłej logiki na irracjonalny
i burzliwy przebieg wydarzeń we śnie. Miewam tedy poczucie fałszu, czytując tu
i ówdzie tego rodzaju zapiski. Wydają się zmyślone i skłamane, bardzo daleko
odbiegające od dzikiej czystości pierwowzoru, już uzupełnione słowną wala,
doprowadzone do w miarę zrozumiałej formy. Nie mam żalu do autorów o
zwyczajną w gruncie rzeczy praktykę literacką. Po prostu tęsknie do form
naprawdę dzikich i surowych, oddających w kaleki sposób mętność i bełkot
śnienia.
Jackowi
Trznadlowi chyba udało się pogodzić literacki ład z wymarzoną przeze mnie
surowością. W każdym razie podoba mi się kondensacja i powściągliwość, owo
„zgaszenie” niepotrzebnie jaskrawego światła bijącego niekiedy od niektórych
snów. Tak jakby zapisane zostały same rdzenie snów sprowadzonych do kilku
podstawowych, źródłowych, zdań. Chce mi się tym razem wierzyć w taką rzecz,
wierzyć, że nie zostałem oszukany: zapisywano tu pewną prawdę od razu, od
ręki, jeszcze na pograniczu snu i jawy. Można przy tym odnieść wrażenie, że
autor przebrał te zapiski i ułożył według pewnego klucza.
Przerażającą byłaby dla mnie wieść, że autor, czy leż stworzony pracz
niego „podmiot snu”, śni w ten sposób bez przerwy. Codziennie o śmierci? Nie,
to nie do wytrzymania. Wybrał i uporządkował zapisy snów o śmierci. Podtytuł
książki mówi o „podręcznej centurii snów”. Dlaczego sny o śmierci mielibyśmy
trzymać na podorędziu? To najważniejsze pytanie stawiane przez te książkę
niebieską od obłoków (w których giną dzikie gęsi) na okładce. Pod ręką można
mieć Biblię, modlitewnik. zbiór wierszy czy aforyzmów, ukochaną powieść.
Trznadel proponuje, żeby podręcznością obdarzyć jego oniryczne zapiski, jego
„sennik”. W samym środku słonecznego dnia otworzyć się na bijącą od snów
grozę, smug; cienia, otworzyć na którejkolwiek stronie...
Spływ
Ach, ten kraj w wiecznej powodzi, ale tytko po kostki, i jaka kryształowa
woda! Tak żyć, tu żyć! I ci ludzie i krańców wody, ich język ze śpiewem. Tak
mówić! Tak płynąć drogami, tak iść i pozdrawiać wiejskich stolarzy przed
chatami, w wodzie brodzących. Ile zrobili trumien! Jak piękne kufry! Nie
trzeba trumien nieść. Trumien spław!
A
kołyski dziecięce lekko się na wodzie kołyszą. Jeszcze się nie budzić, jeszcze
nie! Dobrze tak. W kołysce lub trumnie będą płynąć, przejrzyście płynąć!...
Te historyjki, opowiastki, czerpane - jak się wydaje - z jakiejś osobistej
głębi przeżyć, z własnego śnienia, można również postrzegać w perspektywie
czysto literackiej. W tym sensie ta książka nie jest odsłonięciem,
zezwoleniem na czytelnicze wtargniecie w głąb metafizycznych intymności, ale
raczej świadomą i wyrafinowaną kreacją, modelowym układem symboli i znaków
eschatologicznych i mitycznych krążących wokół tajemnicy istnienia i
nieistnienia. Ze wskazaniem na wielką rolę i wagę snu jako klucza do owej
tajemnicy, jako danej nam możliwości zajrzenia pod podszewkę rzeczywistości
i własnej duszy. Trznadel proponuje „wejście przez sen” jako najprostszą,
głęboko ludzką, podręczną epistemologię. Symbole labiryntu i tajemnicy,
korespondujące ze staroegipskim rysunkiem dzikich gęsi, dotyczą istoty losu
bez przerwy przez człowieka podpatrywanego i interpretowanego. Interpretacja
Trznadla zaproponowała wpisanie chaosu śniącej się materii w metaforę
labiryntu i wędrówki. „Droga” przez wzajemnie uzupełniające się znaczenia i
symbole, przez sto śnionych szczątków wędrówki, doprowadza do wizji końcowej,
która uświadamia, że w gruncie rzeczy kręcimy się w kółko, zataczamy koła
pożegnań i powrotów, początków i końców stających się sobą wzajemnie.
„Oniryczny podmiot” zaczął penetrację labiryntu od obrazu lecących dzikich
gęsi i na tym obrazie wędrówkę zakończył, bogacąc się po drodze o wniosek o
zasadniczym znaczeniu: Trzeba śnić. Tylko sen otwiera rzeczywistość, bez
niego jawa składa się z samych słów. A słowa, jak cienie, znikają, gdy nastaje
ciemność. Wtedy dusze, jak dzikie gęsi, odlatują z pieczary.
A więc już
tylko sen jest gwarantem wolności. Książka Trznadla wyświetla tę prawde w
pełni, kładąc nacisk na jeden z jej rodzajów: wolności od (albo ku) śmierci.
Obsesyjność tych zapisków staje się inaczej zrozumiała: tą drogą, przez
zakamarki snu, oswaja się coś, z czym tak trudno się pogodzić. Sen jawi się
również jako gwarant prawdy. Główne przesłanie tego zbioru jest bardzo
przejrzyste i chodzi w nim o niedowierzanie słowu, które w iluzoryczności
utożsamiono z cieniami w Platońskiej jaskini. Jeżeli wiec słowa zawiodły i
pozorują tylko rozumienie i stanowienie o świecie, trzeba zaufać snom
prawdziwie wyzwalającym dusze.
W ostatnim spojrzeniu widzę nowego rodzaju słownik, próbę podsunięcia
nowego rozumienia rzeczywistości prześwietlanej nie słowami, lecz snami,
promieniotwórczą i sensotwórczą, stokrotną dawką snów. Projekt ten oniriady
przebija wszystkie inne: w bardzo poważny sposób projektuje się tu nową
epistemologię. Zadziwia mnie tylko fakt, że zapisaną w sposób tak tradycyjny,
zachowawczy i w całkowitym zaufaniu dla mocno zużytych słów. Widocznie inaczej
nie można, jeśli się nie chce popaść w sprzeczności.
|