powrót |
Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Adam Chajewski
Polityka marnotrawionych szans
Część I
I. Cele i zadania polityki polskiej Bezdyskusyjnym priorytetem polskiej polityki zagranicznej było i jest wytrwałe i konsekwentne dążenie do odzyskania, utrwalenia i zabezpieczenia niepodległości Rzeczpospolitej Polskiej. Jednakże to nie wystarcza. Polityka zagraniczna musi także realizować polski interes. Polityka abstrahująca od tych dwóch dyrektyw byłaby polityką polską tylko z nazwy. O ile pojęcie "bezpieczeństwa państwa" jest w zasadzie oczywiste (brak wrogów wewnętrznych i zewnętrznych, funkcjonowanie w realnym sojuszu, pokój społeczny, autorytet władzy państwowej, neutralizowanie zagrożeń poprzez istnienie stosownego potencjału obronnego oraz możliwości prawnych i materialnych umożliwiających jego wykorzystanie) to jednoznaczne zdefiniowanie pojęcia "polskiego interesu” nie jest możliwe. Jest ono bowiem rozumiane na dwa sposoby — jako “polski interes państwowy” lub “polski interes narodowy”. Pojęcie (polskiego) interesu państwowego wywieść można z doktryny liberalnej, w której kwestia narodowa z punktu widzenia państwa nie istnieje. Narodowość jest kategorią nieostrą, nie dającą się ująć w jednoznaczne formuły prawne. Ba, jej określenie jest suwerennym prawem deklarującej swoją narodowość jednostki, na który to wybór władza publiczna nie ma wpływu. Co więcej, narodowość nie powinna wchodzić (przynajmniej w teorii) w zakres zainteresowań machiny państwowej. Państwowa polityka narodowościowa, zarówno wewnętrzna - nakierowana na własnych obywateli jak i zewnętrzna - skierowana do obywateli obcych, jest niedopuszczalna. Wewnętrzna - czy to polegająca na popieraniu asymilacji obywateli nie należących do narodowości przeważającej (dominującej), czy też na uprzywilejowaniu mniejszości narodowych (zwana czasami wyrównywaniem szans, dyskryminacją pozytywną) - dlatego ponieważ ewidentnie narusza konstytucyjną zasadę równości obywateli wobec prawa. Zewnętrzna - polityczne, prawne i ekonomiczne wspieranie obywateli obcych własnej narodowości w ościennym państwie - to ewidentne mieszanie się w wewnętrzne sprawy innego (suwerennego) państwa. Co więcej, jest to jawna dyskryminacja ekonomiczna własnych obywateli zmuszonych do dotowania (obywateli) obcego państwa. Demonstracją tego stylu myślenia jest na przykład komentarz publicysty i polityka drastycznie formułującego swoje poglądy - Janusza Korwina Mikkego, który niedawno pisał w “Najwyższym czasie”: “Pomoc dla Polonii na ogół spotyka się z przychylnym przyjęciem elektoratu ... ale dlaczego lojalny od ośmiu pokoleń obywatel państwa polskiego: Niemiec, Czech, Ukrainiec albo i Polak - ma płacić podatki na pomoc Polakom, którzy z Polski uciekli i płacić tu podatków nie chcą?” Pojęcie (polskiego) interesu narodowego istnieje w myśli politycznej narodowców, chadeków, konserwatystów, ludowców. Wynika ono bezpośrednio z uznania istnienia specyficznych, organicznie ukształtowanych poprzez wieki, zbiorowości - narodów. Zbiorowości wyznających wspólne wartości, przekonanych o własnej odrębności, związanych wspólną historią, kulturą i językiem, świadomych własnej tożsamości, zasiedlających konkretne terytorium i posiadających wspólne interesy. Interesy te mogą być oczywiste - trwanie jako zbiorowość (brak działań wynaradawiających i dyskryminacji, o eksterminacji nie wspominając), nieskrępowany rozwój osobowy, kulturowy, ekonomiczny (stosowne gwarancje prawne oraz instrumenty ich wcielania w życie), prawo do samostanowienia (autentyczny samorząd, autonomia, posiadanie własnego państwa). Interesy te mogą być dyskusyjne - uprzywilejowanie ekonomiczne, dążenie do monoetniczności w państwie połączone z asymilacyjną polityką państwa w stosunku do mniejszości narodowych, dążenie do skupienia wszystkich terytoriów zamieszkałych przez dany naród w jednym państwie). Mogą być to wreszcie interesy nieuprawnione. Nie do przyjęcia, przynajmniej według dzisiejszych standardów porządku międzynarodowego, jest wykorzystywanie kategorii interesu narodowego do uprawomocnienia takich działań jak polityka rewindykacji terytorialnych poparta groźbą użycia siły lub siłą (ekspansja terytorialna), kolonizacja lub/i czystki etniczne (ekspansja etniczna) czy też przymusowe wynaradawianie mniejszości narodowych (ekspansja kulturowa). Realizacji interesu narodowego w praktycznej polityce napotyka na niejakie trudności. Problem w tym, że naród jako taki nie posiada (w przeciwieństwie do państwa) jakiejkolwiek egzekutywy by realizować swoje interesy uprawnione. Ba, więcej - by wymierzonym w swoje uprawnione interesy działaniom (często nieuprawnionym) przeciwstawić się. Można wprawdzie założyć (tak zakładają liberałowie), że skoro narody kształtowały i rozwijały się poprzez wieki organicznie (samoistnie) i w taki sam sposób realizowały się interesy narodowe, to nadal tak się mogą rozwijać i tak się mogą realizować - nie potrzebują więc żadnej egzekutywy. Jest to pogląd, po pierwsze, doktrynerski. Gołym okiem widać, że nawet jeśli prawdą jest, że narody kształtowały i rozwijały się poprzez wieki samoistnie, to obecnie sytuacja jest całkiem inna - interesy narodowe nie realizują się już w taki sposób. Po drugie, jest to pogląd naiwny. Doświadczenie historyczne poucza przecież, że narody nie są wieczne - powstają, rozwijają się, trwają w stagnacji a czasami... nie powstają. Zaś ich kondycja, w znacznym stopniu zależy od tego czy posiadały i posiadają własne państwo. Narody, które państwa nie posiadały (Estończycy, Łotysze, Słowacy, Irlandczycy, Baskowie, Serbowie Łużyccy, Prusowie) lub państwo straciły (Polacy, Szkoci, Grecy, Bułgarzy, Serbowie, Chorwaci) zapłaciły za to ogromną cenę. Ba, w pewnych przypadkach nawet... nie powstały (Prowansalczycy). Dla odmiany posiadanie własnego państwa może być narodowotwórcze - to przypadki Holandii, Austrii, Szwajcarii, Stanów Zjednoczonych, Kanady, ... Pojawiają się tu jednak kłopoty wynikające z tego, że interes narodowy nie jest identyczny z interesem państwowym. Czasami jeden pokrywa się z drugim (na przykład, państwowy i narodowy interes amerykański), bywa, że interes narodowy jest pojęciem szerszym niż interes państwowy (np. znaczna część Węgrów zamieszkuje w państwach ościennych) ... bywa i na odwrót (interes narodowy angielski jest tylko częścią interesu państwowego brytyjskiego). Niejako naturalne jest więc, że do realizacji interesu narodowego wykorzystywany jest aparat państwa, oczywiście państwa, którego większość obywateli stanowią członkowie tego właśnie narodu. Oczywiście, interes narodowy nie jest identyczny z interesem państwowym. Ba, bywają sytuacje, że mogą być one ze sobą (pozornie lub rzeczywiście) sprzeczne. Na przykład: - zapewnienie walczącej z litewskimi nacjonalistami z “Sajudisu”, i nie tylko, o swoje prawa narodowe polskiej ludności na Wileńszczyźnie tychże praw stanowiło i stanowi ewidentnie polski interes narodowy; - emancypacja Litwy w ramach państwa sowieckiego, następnie wybicie się jej na niepodległość, wreszcie utrzymanie tej niepodległości stanowiło i stanowi polski interes państwowy. Dla praktycznie wszystkich polskich sił politycznych (rozpatrując ich rzeczywistą politykę, nawet jeśli w teorii głoszą co innego) są to dyrektywy ze sobą sprzeczne. Jedną z nich (najczęściej poparcie dla Polaków) poświęca się więc dla drugiej (poparcie dla Litwinów). W Europie Środkowo-Wschodniej, której rozważania te dotyczą, interes narodowy jest przeważnie pojęciem szerszym niż interes państwowy. Jest to rezultatem uwarunkowań historycznych, w wyniku których nie sposób jednoznacznie przeprowadzić granic oddzielających terytoria zasiedlone przez poszczególne narody. Granice etniczne, kreślone niezależnie według jakich kryteriów (historycznych, etnicznych, politycznych, ekonomicznych), na pewno nie byłyby identyczne z obecnymi granicami politycznymi. Oznacza to, że narody Europy Środkowej nie zasiedlają i nie będą zasiedlać w dającej się przewidzieć przyszłości jednego państwa; chyba że państwem unitarnym stanie się Unia Europejska. Co więcej centra/terytoria kluczowe dla tożsamości narodowej przynajmniej niektórych narodów, stanowią (czasami de jure, czasami de facto) część składową państw ościennych. Tak się ma sprawa z Wilnem i Wileńszczyzną, Lwowem i Ziemią Lwowską dla narodu polskiego; Sejnami i Suwalszczyzną, Nowogródkiem i Nowogródczyzną (Rusią Czarną) dla narodu litewskiego; Koloszwarem i Siedmiogrodem dla narodu węgierskiego; Kosowym Polem i Kosowem dla narodu serbskiego; Mołdawią i Besarabią dla narodu rumuńskiego... Sytuacja ta odczuwalna jest jako nienaturalna i krzywdząca, ponieważ granice polityczne dzielące narody środkowo-wschodnioeuropejskie są świeżej (patrząc historycznie) daty. Nie powstały one, przecież, organicznie w trakcie wielowiekowego procesu dziejowego. Nie są nawet najczęściej rezultatem kompromisu, lecz arbitralnego dyktatu (granice węgierskie narzucone narodowi węgierskiemu przez zwycięską w I wojnie światowej Entantę) lub wręcz jawnego, brutalnego i niczym nieusprawiedliwionego gwałtu (jak wschodnie granice Polski ustanowione - bezprawnie bo, przy sprzeciwie legalnych władz polskich - przez zdradzieckich sprzymierzeńców). W polskim interesie (narodowym) leży by państwo polskie ponosiło współodpowiedzialność za los, w szczególności za przetrwanie, tych części narodu polskiego, które nie zmieniając swoich siedzib, nie zasiedlają obecnie terytorium Polski lecz obszary wchodzące w skład ościennych organizmów państwowych. Powinno więc być gwarantem bezpieczeństwa i rozwoju narodu, zaś kategoria polskiego interesu narodowego obejmuje Polaków żyjących poza obecnymi granicami Polski, zwłaszcza na Wschodzie. Także i ich interesy składają się na polską rację stanu. Pierwszym krokiem do wypracowania polityki realizującej polską rację stanu jest sporządzenie bilansu potencjalnych zagrożeń dla bezpieczeństwa Polski oraz naszych potencjalnych szans. Te zagrożenia i te szanse w znacznym stopniu określa geopolityka. Położenie Polski na szlaku politycznego, militarnego, ekonomicznego, cywilizacyjnego, religijnego, mentalnego "spotkania" - czasami konfrontacji, czasami koegzystencji, czasami kooperacji - Wschodu z Zachodem wyznacza dwa, właśnie ze względu na rysujące się strefy bezpieczeństwa (lub, jak kto woli, niebezpieczeństwa) priorytetowe kierunki polskiej polityki zagranicznej - zachodni i wschodni. Z pozostałych dwóch kierunków - południowy, czy ściślej południowo—wschodni ma znaczenie pomocnicze zaś północny - drugorzędne. Przedmiotem tych rozważań będą uwarunkowania sytuacyjne i doktrynalne polskiej polityki wschodniej oraz jej realizacja w okresie ostatnich trzynastu lat. II. UWARUNKOWANIA ZEWNĘTRZNE POLSKIEJ POLITYKI WSCHODNIEJ Podstawową trudność przy formułowaniu koncepcji polskiej polityki wschodniej w latach 1989-1990, i następnie przy jej realizacji na początku lat 1990-tych, stanowiła nieprzewidywalność kierunku i tempa rozwoju politycznej, militarnej i gospodarczej sytuacji w imperium sowieckim. Rezultat ruchów odśrodkowych - wywołanych kryzysem ideologii, ekonomii i systemu władzy państwa sowieckiego z jednej strony, a z drugiej pośpiesznymi reformami jak chcą jedni lub operacją sił specjalnych jak chcą drudzy - był nie do przewidzenia. Związek Zmodernizowanych Republik Sowieckich; Imperialna, Demokratyczna, Autorytarna Rosja; długotrwała “smuta”; a nawet wojna... - to tylko niektóre potencjalne możliwości rozwoju sytuacji. Uznanie za prawdopodobną którąś z nich było rezultatem wiary i pobożnych życzeń, a nie rzeczowej analizy. Kiedy wreszcie, w drugiej połowie roku 1991 sytuacja wyklarowała się na tyle, że stało się jasne, iż mamy do czynienia z bezprecedensową (mniej więcej od początku XVI wieku) sytuacją geopolityczną w Europie Wschodniej - w związku z pojawieniem się, będących rezultatem rozpadu imperium sowieckiego, organizmów państwowych między Polską a Rosją - przewidywalność dalszego biegu wydarzeń nadal pozostawiała wiele do życzenia. Podstawową cechą państw sukcesyjnych była bowiem ich niestabilność, zarówno wewnętrzna, wynikająca z nierozstrzygnięcia podstawowych dylematów politycznych (system władzy, stosunki z Rosją), społecznych (sposób organizacji społeczeństwa, kryzys systemu wartości stabilizujących sytuację wewnętrzną) i ekonomicznych (system gospodarczy, koszty niezbędnych reform) jak i zewnętrzna, będąca rezultatem politycznego niezorganizowania tego rejonu. W rezultacie kryzysu Związku Sowieckiego, którego kulminacją stał się rozpad imperium, ujawniły się na terytoriach leżących na wschód od Polski konflikty i zagrożenia o charakterze i skali trudnej do rozpoznania, a mianowicie terytorialne, etniczne, militarne, religijne, polityczne i ekonomiczne. Konflikty wywołane przez pretensje terytorialne - czasami zgłaszane mniej czy bardziej kategorycznie przez czynniki oficjalnie, czasami pojawiające się w mniej czy bardziej oficjalnych programach i manifestach sił politycznych, czasami wreszcie nie wykraczające poza mniej czy bardziej poważną publicystykę - choć, poza Naddniestrzem, nie przerodziły się w konflikt zbrojny, groźbę taką ze sobą niosły. Oto przynajmniej niektóre z nich: - rosyjsko-ukraiński - zwłaszcza o Krym, Sewastopol i o Odessę, ale także o Ukrainę Wschodnią; - rosyjsko-litewski - mniej czy bardziej zawoalowane groźby zgłoszenia pretensji do Kłajpedy i Wileńszczyzny jako terytoriów otrzymanych przez Litwę z nadania Związku Sowieckiego; - litewsko-rosyjski - o przyłączenie części, tak zwanej Małej Litwy, lub (postulat maksymalistyczny) całego obwodu królewieckiego; - litewsko-łotewski - o podział szelfu bałtyckiego; - białorusko-rosyjski - o Smoleńszczyznę; - białorusko-litewski - o Wilno i Wileńszczyznę; - litewsko-białoruski - o Ziemię Lidzką i Grodzieńską, jako należne Litwie na podstawie traktatu pokojowego zawartego z Rosja w roku 1920; - ukraińsko-białoruski - o Polesie; - ukraińsko-polski - o tak zwaną Zakerzonię, o Bieszczady, Rzeszowskie i Chełmszczyznę; - rumuńsko-ukraiński - o Bukowię i Besarabię; - litewski-polski - o polską Suwalszczyznę, a w szczególności Puńsk i Sejny; - białorusko-polski - o Białostocczyznę; - polsko-rosyjski - o włączenie do Polski lub podział między Polskę i Litwę obwodu królewieckiego, o swobodę żeglugi z Zalewu Wiślanego na Bałtyk przez Cieśninę Piławską; - rosyjsko-polski - o zgłaszane przez Rosję pretensje do swobodnego dostępu przez terytorium Polski do obwodu królewieckiego (“korytarz do Kaliningradu”); - Konflikty terytorialne współgrały z konfliktami etnicznymi, zarówno istniejącymi na tych terytoriach “od zawsze” - konflikt ukraińsko(rusko, kozacko)-polski, ukraińsko(kozacko)-rosyjski, węgiersko-rumuński, czy to wygenerowanymi przez XIX- i XX-wieczne nacjonalizmy - konflikt polsko-litewski, polsko-białoruski, węgiersko-słowacki, litewsko-łotewski, jak i nowymi - “trującymi owocami Jałty”. Na to wszystko nakładały się separatyzmy etniczne, takie jak: gagauski w Mołdawii, rusiński na ukraińskiej Rusi Zakarpackiej, jaćwieski na Białorusi. Na podsycanie konfliktów narodowościowych, niezależnie od obiektywnych ich przyczyn, znaczny wpływ miały manifestacje lokalnych szowinizmów - zwłaszcza wielkoruskiego, ale także litewskiego, ukraińskiego, rumuńskiego a nawet białoruskiego. Szczególnie dwa konflikty etniczne współkształtowały w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku sytuację na obszarach Europy Środkowo-Wschodniej. Jeden z nich wyniknął z istnienia na tych terytoriach znacznej mniejszości rosyjskiej, w części przebywającej tam od czasów carskich, w znacznej części jednak osiadłej w rezultacie sowieckiej kolonizacji (w państwach bałtyckich, we Lwowie). Rodziło to uzasadnione obawy, iż w przypadku podjęcia próby odrodzenia imperium - sowieckiego lub rosyjskiego - ludność ta zostanie użyta do destabilizacji sytuacji w rejonie. Konflikt ten miał szczególnie ostry przebieg w państwach bałtyckich, zwłaszcza na Łotwie, gdzie procent ludności rosyjskiej, w najmniejszym stopniu nie identyfikującej się z krajami osiedlenia, niebezpiecznie zbliżył się do poziomu 50 proc. Istnienie licznej i silniej mniejszości rosyjskiej na Ukrainie, na niektórych obszarach stanowiącej większość (Krym, okolice Odessy), i dominującej, przynajmniej językowo, na Ukrainie Wschodniej i Południowej, stanowiło zagrożenie dla integralności terytorialnej państwa utrudniając zarazem ukraińską identyfikację narodową oraz ukrainizację sfery politycznej, kulturalnej i społecznej. Słabość narodowego ruchu białoruskiego oraz dominacja na Białorusi ludności rosyjskojęzycznej przyczyniły się do wyhamowania nieśmiałej białorutenizacji sfery publicznej stanowiąc później bazę społeczną dla łukaszenkowskiej recydywy rusyfikacji. Zagrożenia i napięcia etniczne na obszarze między Bugiem a Dnieprem, związane były z zamieszkiwaniem na tych terytoriach znacznej liczby ludności polskiej, na niektórych terenach, na przykład na Wileńszczyźnie (litewskiej i białoruskiej) nawet w większości. Ludności zakorzenionej tam od pokoleń, mającej z jednej strony świadomość, że jest u siebie a z drugiej zaś poczucie krzywdy wynikłe z uprawianej w stosunku do niej, zarówno przez stare władze (sowieckie) jak i nowe (narodowe), polityki dyskryminacji. Kwestia ta, ze zrozumiałych względów kluczowa dla polskiej polityki wschodniej, będzie jeszcze przedmiotem rozważań bardziej szczegółowych. Źródłem kolejnych potencjalnych konfliktów i zagrożeń na tym obszarze była militarna dominacja Związku Sowieckiego, a po jego rozpadzie, Rosji. Wynikały one na początku lat dziewięćdziesiątych z militarnej potęgi ZSRS wzmocnionej okolicznościami szczególnymi - stacjonowaniem w państwach tego rejonu sowieckich kontyngentów wojskowych, a także korzystną sytuacją strategiczną wynikającą z istnienia królewieckiej ekskawy Rosji na tym obszarze - faktycznej bazy militarnej wzmocnionej wojskami ewakuowanymi z Niemiec. O tym, że były to zagrożenia realne świadczy rola wojsk sowieckich i generała Lebiedzia w utrzymaniu faktycznej niezależności Naddniestrza oraz rajdy wojsk sowieckich na państwa bałtyckie w stycznia 1991r., w szczególności wypadki w Wilnie. Rajdy jak się okazało nieudane, jednakże nie z przyczyn wojskowych a politycznych. Nietrudno sobie jednak wyobrazić możliwy rozwój sytuacji w przypadku powodzenia “puczu Janajewa”. Sytuację na obszarze środkowo-wschodnioeuropejskim komplikowały także konflikty religijne. Występowały tam spory i zadrażnienia między władzami publicznymi a wspólnotami religijnymi, i to na kilku polach. Ograniczano swobodę działalności religijnej i parareligijnej, czy to poprzez odmawianie zwrotu skonfiskowanych świątyń, o innych dobrach materialnych nawet nie wspominając; czy to poprzez zwrot świątyń jednego obrządku innemu obrządkowi (przekazywanie świątyń katolickich grekokatolikom na Ukrainie); czy to poprzez szykany administracyjne wobec niektórych wyznań (katolicyzmu, różnych wyznań protestanckich) w Rosji, na Białorusi i Ukrainie; czy to wreszcie poprzez kampanię oskarżeń księży katolickich o polonizowanie litewskich, białoruskich czy ukraińskich katolików. Występowały również konflikty międzywyznaniowe. Sprawcą szczególnie głośnego i chronicznego była hierarchia Kościoła Prawosławnego na wszelkie sposoby usiłująca zahamować odradzanie się katolicyzmu. Formułowane oskarżenia pod adresem Kościoła Katolickiego o arogancję, prozelityzm, przekupywanie wiernych, dążenie do katolicyzacji Rosji. Szczególnie agresywnie zwalczano odradzającą się na Ukrainie Cerkiew Grekokatolicką. Sytuację komplikowały także konflikty wewnątrzwyznaniowe - wewnątrzprawosławne i wewnątrzkatolickie, Spory wewnątrz prawosławia były dwojakiego rodzaju. Pierwszy, to konflikt między prawosławiem oficjalnym, skompromitowanym uległością wobec komunizmu, przeżartym kagebowska agenturą wśród duchownych, także tych z najwyższych, patriarszych szczebli a prawosławiem nieoficjalnym, odrodzonym, przepełnionym żarliwą wiarą i moralnym rygoryzmem (ojciec Gleb Jakunin). Drugi, to konflikt między prawosławiem rosyjskim a ukraińskim wynikły z dążenia części prawosławia ukraińskiego do autokefalii. Spory wewnątrz katolicyzmu także były dwojakiego rodzaju. Pierwszy, to konflikt między obrządkami - rzymskokatolickim i greckokatolickim. Przejawił się on w przejmowaniu przez grekokatolików rzymskokatolickich świątyń, zwłaszcza na Ziemi Lwowskiej, wbrew woli rzymskokatolickich wiernych. Oprócz religijnego konflikt ten miał swój wymiar etniczny - wierni rzymskokatoliccy to przeważnie Polacy, greckokatoliccy to praktycznie wyłącznie Ukraińcy. Drugi, to konflikt między częścią hierarchii rzymaskokatolickiej a wiernymi protestującymi przeciwko rugowaniu z kościoła (mszy, katechez, wydawnictw religijnych) języka polskiego na rzecz języków państwowych; ukraińskiego, litewskiego, białoruskiego. Zjawisko to budzi sprzeciw części księży sprawujących opiekę duszpasterską na tych terenach (publikacje i wypowiedzi ks. Aleksandra Dzwonkowskiego). Kwestia ta stała się w ostatnich latach na tyle dolegliwa, że problem rugowania polszczyzny z Kościoła pojawił się w oficjalnych wstąpieniach przedstawicieli ludności polskiej, na przykład na Zjeździe Polonii w Warszawie w maju 2001 roku, w dokumentach Związku Polaków na Białorusi. Kolejnym źródłem zagrożeń w Europie Środkowowschodniej były problemy i konflikty polityczne, jedne o wymiarze lokalnym inne międzynarodowym. Konflikty lokalne to spory instytucjonalne o kompetencje poszczególnych ośrodków władzy oraz między władzami centralnymi i lokalnymi. Przykładem takich zjawisk może być permanentny spór między prezydentem, rządem a parlamentem na Ukrainie czy między prezydentem (Łukaszenką) a parlamentem (Rada Najwyższa Mieczysława Hryba) na Białorusi. Inny przykład takiego konfliktu to spory o legalność dążeń, istnienie i zakres rozwiązań autonomicznych dla niektórych obszarów. Dotyczyły one zarówno autonomii istniejących (Krym na Ukrainie, Gagauz Eri w Mołdowie) jak i postulowanych (Kraj Polski na Wileńszczyźnie litewskiej). Pochodną tego konfliktu były także spory między centralnymi władzami litewskim a samorządami w rejonach, gdzie ludność polska lub rosyjska stanowiły większość, o legalność dążeń do autonomii oraz o status i uprawnienia tej ludności. Choć ich kulminację stanowiły tak drastyczne działania władz litewskich jak bezprawne rozwiązanie trzech samorządów (dwóch “polskich” i jednego “rosyjskiego”) i wprowadzenie tam we wrześniu 1991 roku zarządzania administracyjnego, konflikty te nie wygasły do dziś. Zagrożenia polityczne o wymiarze międzynarodowym dotyczyły dwóch sfer - związanej z dążeniami do restytucji imperium, sowieckiego lub rosyjskiego oraz do hegemonii na tym obszarze. Pierwsze nie zmaterializowały się nigdy do końca. Jednakże zagrożenia recydywą imperialną wpisane były organicznie w takie pomysły polityczne jak Wspólnota Niepodległych Państw (WNP) czy, nomen omen, ZBiR - Związek Białorusi i Ukrainy. To, że nie wystąpiły one, nie oznacza, że nie wystąpią w przyszłości w sytuacji zmienionej przez Putina. Działania rosyjskie polegające na dążeniu do utrzymania hegemonii na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej manifestowany się w różny sposób. Z jednej strony polityką szantaży i nacisków politycznych - wobec państw bałtyckich (prawa Rosjan, tranzyt); Ukrainy (prawa Rosjan, integralność terytorialna); państw bałtyckich, Polski (kwestia NATO); Polski, Litwy, Unii Europejskiej (korytarze do Kaliningradu), i gospodarczych (dostawy i ceny gazu). Z drugiej strony poparciem politycznym i ekonomicznym (tańszy gaz) dla posłusznych (prezydent Łukaszenka, prorosyjskie lobby na Ukrainie). Groźba skutecznego budowania hegemonii Rosji na obszarze sięgającym polskich granic wschodnich stała się szczególnie realna po 11 września 2001 roku, kiedy to Rosja stała się sprzymierzeńcem naszego sprzymierzeńca (USA) dopuszczonym do ograniczonego współdecydowania w NATO - czyli w porozumieniu militarnym i politycznym do ubiegłego roku jednak wymierzonym w Rosję. Kolejne zagrożenia i konflikty były związane z problemami ekonomicznymi. I tu mieliśmy do czynienia z ich dwoma rodzajami: możliwością katastrofy ekonomicznej krajów postsowieckich; rezultacie... ruchawki i zaburzenia, bunty a nawet wojny lokalne i setki tysięcy, jeśli nie miliony uchodźców oraz dyktatem ekonomicznym (broń gazowa) ze strony Rosji. Przewagę ekonomiczną wykorzystywała ona jako narzędzie utrwalania strefy wpływów (korzystne ceny gazu dla Białorusi czy Ukrainy) lub jako bat na nieposłusznych (blokada ekonomiczna Litwy w 1990 roku, trasy nowych rurociągów gazowych omijające Ukrainę, odmowa renegocjacji niekorzystnych umów gazowych z Polską). Szczególny rodzaj zagrożenia, zwłaszcza dla Polski i Litwy, stanowiła niejasna przyszłość polityczną okręgu królewieckiego. Uczynienie z niego na początku lat dziewięćdziesiątych “niezatapialnego lotniskowca” - jednej wielkiej bazy militarnej, w której skoncentrowano gros wojsk wycofanych z Niemiec i Polski stanowiło dla nas i państw bałtyckich śmiertelne zagrożenie. Inny rodzaj zagrożenia związanego z polityczną przyszłością tego obwoduu była potencjalna możliwość porozumienia rosyjsko-niemieckiego w tej kwestii. Koncentracja mniejszości niemieckiej z Rosji czy/i Kazachstanu, niemieckie zaangażowanie w modernizację obwodu, “czwarta republika bałtycka” z repatriacją tam Niemców - wszystko to godziło w interesy i Polski i Litwy. Kolejnym zagrożeniem, i dla Polski i dla Litwy była i jest kwestia tranzytu - rosyjskiego “korytarza” - przez terytorium Litwy lub/i Polski. Problem ten powracał kilkakrotnie w trakcie ubiegłych lat, pierwszoplanowym stał się jednak obecnie, w związku z obostrzeniami na granicach obwodu wynikającymi z zobowiązań Polski i Litwy dotyczących uszczelnienia granicy, podjętych w rokowaniach z Unią Europejską. Co więcej, przestał to być problem bilateralny polsko-rosyjski czy litewsko-rosyjski. Rokowania z Rosją w tej kwestii, dotyczącej przecież naszej suwerenności, prowadzą przedstawiciele Unii Europejskiej. Potencjalne zagrożenia związane z sytuacją na obszarze postsowieckiej Europy Środkowowschodniej wynikały z możliwości pojawienia się uchodźców. Katastrofa ekonomiczna tych krajów, czy gwałtowne niestabilności polityczne, zwłaszcza połączone z zamieszkami i buntami, a nawet wojnami wygenerować musiałyby, setki tysięcy, a może i miliony uchodźców, dla których Polska byłaby pierwszym bezpiecznym azylem. Co więcej, znaczny - zwłaszcza na początku - procent uchodźców stanowiliby Polacy i/lub, według standardów międzynarodowych, polscy obywatele jako potomkowie obywateli II Rzeczypospolitej. Nie trudno przewidzieć jakie spowodowałoby to trudności i zagrożenia ekonomiczne i polityczne dla stabilności sytuacji w Polsce. Potencjalne zagrożenia stanowiła także ekologiczna nieodpowiedzialność i nieprzewidywalność gospodarek państw sukcesyjnych, zwłaszcza energetyki jądrowej - elektrownie atomowe typu czarnobylskiego blisko polskich granic na Litwie i Ukrainie. Polska, bezpośrednio granicząc z sowieckim, a potem postsowieckim, obszarem politycznym musiała wszystkie te zagrożenia uwzględniać w swojej polityce wschodniej. Polityce, która - w celu zapewnienia bezpieczeństwa państwu polskiemu oraz realizacji polskiego interesu narodowego i/lub państwowego - musiała się odnieść do następujących kwestii szczegółowych: 1. Rosji, czyli problematyki stosunków politycznych z Sowietami i Rosją; 2. ULB czyli stosunków politycznych na obszarze między Polską a Rosją; 3. Polaków na Wschodzie. III. KWESTIA ROSJI Formułując koncepcje polskiej polityki wobec Sowietów (Rosji) trzeba było, przede wszystkiem, odnieść się do zagadnienia: Czy polska polityka wschodnia powinna zaakceptować sowiecką (rosyjską) hegemonię, zabiegając co najwyżej o jak najmniej uciążliwe jej sprawowanie czy też dążyć do emancypacji i stopniowego "wybijania się na niepodległość", wykorzystując w tym celu lub wspierając procesy dezintegrujące imperium sowieckie (rosyjskie). Kwestie szczegółowe, warunkujące rzeczywiste “wybicie się na niepodległość” i ułożenie poprawnych stosunków ze wschodnim mocarstwem, takie jak likwidacja sowieckich (rosyjskich) baz w Polsce; tranzyt przez Polskę wojsk sowieckich wycofywanych z Niemiec; gwarancje dla uwzględnienia polskich interesów przy ustalaniu statusu obwodu królewieckiego; swoboda żeglugi w Cieśninie Piławskiej; doprowadzenie do równoprawnych stosunków gospodarczych wykluczających, na przykład, dyktat surowcowy; uruchomienie procesu pojednania poprzez działania takie jak ujawnienie "białych plam", rekompensaty i reparacje oraz zwrot mienia; choć obiektywnie ważne, miały znaczenie drugorzędne. Oceniając z perspektywy stanu dzisiejszego polską politykę wschodnią pierwszych pięciu lat w tej kwestii, sformułowaną przez premiera Tadeusza Mazowieckiego, firmowaną jednak przez kolejnych trzech premierów (z wyjątkiem - Jana Olszewskiego) a realizowaną przez ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego (TW ps. Kosk, nr rej. 6173/64/5242, data archiwizacji: 3.10.1969), można sformułować następującą tezę: Celem polskiej polityki wschodniej było faktyczne, a nie tylko formalne, odzyskanie przez Polskę niepodległości poprzez stopniowe ograniczanie wpływów dotychczasowego hegemona (Sowietów/Rosji) przy stopniowym wiązaniu się z Zachodem. Oba te działania prowadzone były jednak na tyle ostrożne, że na gorąco formułowano również oceny znacznie bardziej surowe, takie jak ta, zawarta w wystąpieniu wygłoszonym 13 lutego 1994 roku, w trakcie I Sejmiku w obronie patriotyzmu, przez niżej podpisanego: “Polska polityka wschodnia ostatnich lat, z wyjątkiem krótkiego epizodu rządu Jana Olszewskiego, nie była polityką Trzeciej Rzeczypospolitej. Była to nadal polityka peerelu, polityka protektoratu, który co najwyżej dąży do powiększenie strefy manewru a nie do pełnej emancypacji.” Nie ma tu miejsca na szczegółowe omawianie posunięć politycznych kształtujących stosunki wzajemne, tezę o wyjątkowej ostrożności polityki polskiej potwierdzają jednak takie choćby wydarzenia jak: - sformułowana jeszcze w 1989 roku przez Grzegorza Kostrzewę-Zorbasa (eksperta od spraw wschodnich w Komitecie Obywatelskim, a później wicedyrektora Departamentu Europy w MSZ) doktryna dwubiegunowości w polityce wobec ZSRS (utrzymywanie poprawnych stosunków z Sowietami przy poparciu dążeń niepodległościowych Wilna, Rygi, Tallina, Mińska czy Kijowa) obowiązująca w polskiej polityce do załamania się “puczu” Janajewa; - początkowe ignorowanie kwestii sowieckich baz w Polsce, kiedy zaś ignorować się ich już nie dało, długotrwałe, wręcz ślimaczące się, rokowania w sprawie ich likwidacji oraz tranzytu przez nasze terytorium wycofywanych z Niemiec wojsk sowieckich (rosyjskich); - dla odmiany pośpieszne wynegocjowanie traktatu polsko-rosyjskiego, regulującego wiele kwestii wyłącznie formalnie, a zawierającego, prawie do chwili jego podpisania, rozwiązanie potencjalnie niebezpieczne dla Polski, odnośnie sławetnych spółek polsko-rosyjskich w byłych sowieckich bazach w Polsce; - próby uzyskania zgody Rosji na polityczny i militarny sojusz Polski z Zachodem (wycofana potem zgoda Jelcyna na akces Polski do NATO); - koncepcje polityczne mające być Rosji niedrażniącym substytutem sprzymierzenia się z Zachodem, zwłaszcza takie jak NATO-bis, ale także EWG-bis; - dystansowanie się od kwestii politycznej przyszłości obwodu królewieckiego - jak wieść niosła, pod presją dymisji ministra Skubiszewkiego, którego udział w rządzie był jednym z warunków poparcia prezydenta Wałęsy dla tworzonego rządu Jana Olszewskiego, nowy premier musiał usunąć kwestię Królewca ze swojego sejmowego expose; - ignorowanie kwestii swobody żeglugi w Cieśninie Piławskiej, a kiedy po akcji posła Eugeniusza Krasowskiego, nie dało się już jej ignorować, prowadzenie rokowań w taki sposób, że swobody tej nie wynegocjowano do dziś; - polityka personalna ministra Skubiszewskiego - obsadzanie stanowisk dyplomatami peerelowskiego chowu, której symbolem był ambasador Ciosek w Moskwie; - sposób potraktowania kluczowych dla późniejszych wzajemnych relacji kwestii normalizacji stosunków z Sowietami oraz pojednania z Rosją. Na zdecydowane i spektakularne posunięcie w polityce rosyjskiej zdobył się Jan Olszewski. Kiedy okazało się, że tekst traktatu z Rosją, który w Moskwie właśnie podpisywał prezydent Wałęsa, zawierał umieszczone w nim bez zgody rządu (!) postanowienia o tworzeniu polsko-rosyjskich spółek w dawnych sowieckich bazach w Polsce, premier w słynnym radiogramie do prezydenta nakazał je usunąć. Tyle, że było to posunięcie owszem zdecydowane, ale nie wobec Rosji, a wobec prezydenta Wałęsy... Polityka dwubiegunowości nie przyniosła, bo przynieść nie mogła, korzystnych rezultatów. Faktycznie sprowadzała się ona do respektowania, na ile to było w ówczesnej Polsce możliwe, sowieckich interesów w kwestii niepodległości republik sowieckich. Ich niepodległość Polska uznała dopiero kiedy było już wolno - państwa bałtyckich po upadku puczu Janajewa, Białorusi i Ukrainy po spotkaniu białowieskim Jelcyna, Krawczuka i Szuszkiewicza rozwiązującym Związek Sowiecki. Nie uzyskała w ten sposób polityka polska żadnych specjalnych pozycji w tych państwach, choć w stosunkach z Ukrainą wielokrotnie nawiązuje się do faktu, że to właśnie Polska, jako pierwsze państwo, uznała jej niepodległość. Co więcej, faktu, że polityka dwubiegunowości była faktycznie korzystna dla Sowietów polityka polska nie wykorzystała do postawienia na porządku dziennym kwestii normalizacji stosunków z nimi i pojednania z Rosją. W tych kwestiach polityka polska powinna sobie stawiać za cel doprowadzenie do uznania przez ZSRS odpowiedzialności za zbrodnie popełnione na narodzie polskim. Po jego rozpadzie, natomiast, do uznania przez sukcesora imperium - Rosję współodpowiedzialności za te zbrodnie jako ich beneficjentki, a więc: - w wymiarze moralnym - godne i zgodne z polskimi postulatami załatwienie kwestii "katyniów" (rozsianych po całej Rosji miejsc kaźni nie tylko wojskowych i cywilów), zaniechanie wykorzystywania przez oficjalne czynniki rosyjskie antypolonizmu; - w wymiarze historycznym - przyznanie się do uczynionych Polsce krzywd, zarówno w czasach carskich (rozbiory) jak sowieckich (Pakt Ribbentrop-Mołotow, “17 września” i ich konsekwencje takie jak Teheran czy Jałta); - w wymiarze politycznym - co najmniej respektowanie polskich interesów w obwodzie królewieckim; - w wymiarze prawnym - ujawnienie zakresu i skali bezprawnych represji; osądzenie winnych zbrodni popełnionych na Polakach; - w wymiarze materialnym - rekompensaty dla represjonowanych Polaków i reperacje dla państwa polskiego; zwrot zagrabionych dóbr materialnych i niematerialnych (archiwaliów). O ile ostrożność, by nie powiedzieć ślamazarność, polskiej polityki wobec Rosji w takich kwestiach jak wycofanie i tranzyt wojsk czy poparcie dla niepodległościowych dążeń sowieckich republik w końcowym rozrachunku nie przyniosła polskim interesom szkody - wojsk rosyjskich w Polsce nie ma, istnieją niepodległe państwa między polską a Rosją - to skóra cierpnie na myśl jak mogłyby się potoczyć wypadki gdyby udały się próby restytucji imperium. O ile pasywność, by nie powiedzieć ślamazarność, polskiej polityki wobec Rosji w takich kwestiach jak status obwodu królewieckiego czy swoboda żeglugi w Cieśninie Piławskiej przyczyniły się do tego, że kwestie te są nadal otwarte, to jednak nic nie stoi na przeszkodzie by polityka polska podjęła je nieco energiczniej, choć rokowania co do wynegocjowania korzystnych dla Polski rozwiązań nie są obecnie najlepsze. Zupełnie inaczej wygląda kwestia doprowadzenia do przyjęcia przez Rosję odpowiedzialności za zbrodnie popełnione na narodzie polskim przez ZSRS. W tej materii tak naprawdę nie zrobiono nic. A to jest katastrofa nie do odrobienia. Katastrofa - bo państwo rosyjskie uznaje się za taką samą, a może nawet większą, jak państwo polskie ofiarę komunizmu/stalinizmu. Nie czuje się wobec tego zobowiązane do żadnych wobec Polski i Polaków rekompensat, ani w wymiarze moralnym, ani materialnym, ani prawnym, ani politycznym. Katastrofa nie do odrobienia - bo koniunktura dla załatwienie tych kwestii, jeśli była kiedykolwiek, to za czasów Gorbaczowa czy wczesnego Jelcyna (i Kozyriewa, pierwszego szefa MSZ Rosji). Później, zapewne bezpowrotnie, minęła. Liczenie, że się coś istotnego w tych kwestiach, poza symbolami, załatwi z prezydentem Putinem to zdaniem niżej podpisanego political fiction. Miało to także i ten skutek, że polityka sowiecka (za Gorbaczowa) oraz rosyjska nie miały żadnych oporów by posługiwać się w rozgrywce z Polską agresywnym antypolonizmem. Drastycznym przykładem takich działań rosyjskich z jednej strony, i wołającej o pomstę do nieba indolencji polityki polskiej z drugiej, jest wylansowanie jeszcze na polecenie Gorbaczowa, i wielokrotnie potem przywoływanej przez politykę rosyjską w dogodnych dla niej momentach, tezy o tak zwanym “pierwszym Katyniu”. “Pierwszy Katyń” to bezczelne oskarżanie państwa polskiego o ludobójstwo na przynajmniej kilkudziesięciu tysiącach rosyjskich jeńców wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Polska polityka, dyplomacja i publicystyka polityczna okazały się wobec tych oskarżeń kompletnie indolentne, nie stawiając na przykład pytań o los polskich jeńców tej wojny - pytań, można by powiedzieć retorycznych bo istnieje w tej materii wiele świadectw dokumentalnych i artystycznych, choćby proza Izaaka Babla (“Rok 1920”, “Konarmia”). Co więcej, kiedy polscy historycy opublikowali opracowania dotyczące losów jeńców rosyjskich w polskiej niewoli całkowicie zadających kłam tezie o “pierwszym Katyniu” polska polityka nie potrafiła z nich efektywnie skorzystać. Nawet w Polsce zostały one nagłośnione w znacznie mniejszym stopniu niż rosyjskie oskarżenia. Polityka wobec Rosji dalszych czterech premierów i kolejnych, aż pięciu, ministrów spraw zagranicznych stanowiła właściwie bezbarwną kontynuację polityki ostrożności. Ochładzanie czy ożywienie wzajemnych stosunków następowało zawsze z inicjatywy polityki rosyjskiej. Były przypadki, że Rosja miała do tego ochłodzenia subiektywne powody, na przykład, zgłoszenie przez Polskę akcesu, a później wejście do NATO, co w oczywisty sposób ograniczało możliwość wywierania przez Rosję presji politycznej i militarnej na Polskę lub głośne usunięcie z polski rosyjskich szpiegów przez rząd AWS-u, co naruszało prestiż Rosji. Były również przypadki kiedy do ochłodzenia wzajemnych stosunków Rosja wykorzystywała ewidentne preteksty, na przykład, zajścia z rosyjskimi podróżnymi i rosyjskimi “rekieterami” na Dworcu Wschodnim w Warszawie. Polityka polska, poza zdecydowanym posunięciem rządu premiera Buzka w sprawie rosyjskich szpiegów, wystrzegała się jakichkolwiek wyrazistych działań, które mogłyby ochłodzić wzajemne stosunki. Na przykład, nie dość, że nie doszło do zdecydowanego sprzeciwu Polski wobec czystek etnicznych stosowanych przez Rosję w trakcie obu wojen czeczeńskich, to dyplomacja polska uznała za właściwe doprowadzenie do oficjalnej wizyty w Warszawie w trakcie pierwszej wojny czeczeńskiej ówczesnego premiera rosyjskiego Czernomyrdina. Można powiedzieć więcej, polityka polska wykazywała i wykazuje niekiedy całkowicie bezzasadną uległość wobec rosyjskich uroszczeń. Demonstracją takich zachowań była, przepraszająca za incydent na Dworcu Wschodnim w Warszawie, wizyta w Moskwie polskiego ministra spraw wewnętrznych Milczanowskiego. Tolerowanie przez Polskę upokarzającego traktowania polskich podróżnych przez służby graniczne Rosji (skandale na przejściach granicznych z obwodem królewieckim), tolerowanie sytuacji w Cieśninie Piławskiej to z punktu widzenia wielkiej polityki drobiazgi, choć uciążliwość ich dla polskich obywateli jest nie bez znaczenia. To, że polityka polska pozwoliła sobie narzucić jakiekolwiek rozmowy dotyczące suwerenności części polskiego terytorium - “kaliningradzkie korytarze”, drobiazgiem już nie jest. Tworzy to potencjalnie groźne dla Polski precedensy. I na koniec już tylko wzmianka o gospodarczych aspektach polskiej polityki wobec Rosji. I tu narzuca się słowo katastrofa. Żeby nie być gołosłownym zasygnalizuje trzy kwestie: - podział wspólnego majątku po RWPG oraz los polskich przedsięwzięć w ZSRS, gdzie Polska pozwoliła sobie narzucić niekorzystną “opcję zerową”; - ewidentnie niekorzystna dla Polski sytuacja związana z importem rosyjskiego gazu zawiniona o dziwo głównie przez rządy prawicowe i centroprawicowe - pośrednictwo Bartimpexu w imporcie gazu (rządy Olszewskiego i Buzka) niekorzystny kontrakt na dostawy gazu (rząd Suchockiej); - skandal z rozmowami o lokalizacji na terenie Polski rurociągu-łącznika omijającego Ukrainę prowadzonymi przez Rosję (Gazprom) z podmiotami z Europy Zachodniej bez udziału Polski. IV. KWESTIA ULB Ułożenie poprawnych relacji najpierw z emancypującymi się, a później z na nowo powstałymi i nowymi organizmami politycznymi na obszarze międzyrzecza Dniepr-Bug, dalej nazywanym obszarem ULB (Ukraina-Litwa-Białoruś, termin Mieroszewskiego) nie było sprawą prostą, zaś polityka, która poprowadziłaby do poprawnych stosunków nie była wcale oczywistą. Zwłaszcza, że polityka polska stanęła przed dylematem: uznanie kwestii niepodległości nierosyjskich republik sowieckich za wewnętrzną sprawę Sowietów i absencję polityczną na tym obszarze lub też przyjęcie, że niepodległość Ukrainy, Litwy i Białorusi leży w interesie polskim i wspieranie ich dążeń emancypacyjnych. Innym problemem polityki polskiej był sposób zaakceptowania realiów terytorialnych na obszarze ULB - jakiekolwiek roszczenia były nie do pomyślenia. Szczególnie istotnym, z punktu widzenia polskiego interesu narodowego był fakt, że kwestia ta dotyczy terytoriów, które przez wieki były związane politycznie z Polską, zaś ostatnie ich obszary utracone zostały przed pięćdziesięciu laty, z jaskrawym pogwałceniem prawa międzynarodowego, w wyniku nieważnego od samego początku Paktu Ribbentrop—Mołotow oraz w rezultacie niemiecko—sowieckiej agresji na Polskę. Żyły wtedy jeszcze w Polsce, i żyją dziś, setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzi, dla których terytoria te są ich "Małą (utraconą) Ojczyzną”. Polska polityka nie powinna była uznać, jak to niestety uczyniła, w traktatach z Ukrainą, Białorusią i Litwą, za prawnie obowiązujące odnośnie polskiej granicy wschodniej ani decyzji podjętych przez Stalina, Hitlera, Mołotowa i Ribbentropa ani też postanowień teherańskich Stalina, Churchila i Roosevelta. I nie tylko ze względu na ich jawne bezprawie. Także dlatego, że rezygnując w ten sposób z atutów w dyplomatycznej grze ze wschodnimi sąsiadami nie uzyskała nic w zamian - nawet szacunku. Jeśli w imię respektowania stanu faktycznego, w imię przełomu w stosunkach ze wschodnimi sąsiadami, Polska opowiedziała się za respektowaniem obecnych granic, to powinna ich zrzec się w sposób oficjalny, jako ich prawny dysponent suwerenną, własną decyzją i pod warunkiem uregulowania kwestii spornych takich jak gwarancje dla praw politycznych, narodowych i kulturalnych dla tamtejszych Polaków; rekompensaty, zabezpieczenie, rewindykacja i dostępność polskiego dziedzictwa historycznego i kulturalnego; rezygnacja z posługiwania się w polityce wewnętrznej agresywnym antypolonizmem. Skoro się tak nie stało, polskie władze (sejm lub/i prezydent) powinny przynajmniej wydać stosowną deklarację. Do obu przedstawionych wyżej kwestii, kluczowych przecież dla powodzenia polityki wschodniej, wybrano podejście doktrynalne a nie pragmatyczne (coś za coś). W kwestii emancypacji sowieckich republik - do momentu załamania się puczu Janajewa i rozwiązania ZSRS na spotkaniu w Białowieży prezydentów Rosji, Ukrainy i Białorusi, polska polityka wschodnia kierowała się doktryną dwubiegunowości. Teoretycznie doktryna ta może i była poprawna. Jej realizacja wymagała jednak subtelności i finezji z jednej strony zaś zdecydowania i silnych nerwów z drugiej. Kolokwialnie można by ją określić jako próbę siedzenia na dwóch stołkach - co najczęściej się nie udaje. Nie specjalnie udało się i w tym przypadku. Faktycznie dwubiegunowość polskiej polityki sprowadziła się do respektowania sowieckich interesów - braku polskiego uznania, mimo deklarowanych, nawet dobitnie, wyrazów sympatii i solidarności, dla niepodległości sowieckich republik. Polityka polska nie uzyskała w ten sposób żadnych specjalnych pozycji w tych państwach, choć w stosunkach z Ukrainą wielokrotnie nawiązuje się do faktu, że to Polska, jako pierwsze państwo na świecie uznała jej niepodległość. W odniesieniu do kwestii roszczeń terytorialnych podejście polskiej polityki wschodnie było równie doktrynalne. Polska nie ma roszczeń terytorialnych na Wschodzie... i już. Jesienią 1989 roku zadeklarował to podczas wizyty w Londynie nowy minister spraw zagranicznych, Krzysztof Skubiszewski. Pięknie, tylko stanowisko takie oznaczało, że - jak pisałem wyżej: - po pierwsze, Polska post faktum uznaje legalność nielegalnych w świetle prawa międzynarodowego decyzji podjętych bez jej zgody i udziału w stosunku do jej terytoriów; - po drugie, Polska nie usiłuje, uzyskać od naszych wschodnich sąsiadów niczego w zamian (nawet przewagi moralnej, o jakichś gwarancjach praw dla Polaków zasiedlających te terytoria nawet nie wspominając), co mogłoby być realne gdyby Polska zrzekła się utraconych w II wojnie światowej terytoriów w umowach bilateralnych z Litwą, Ukrainą, Białorusią. Taka koncepcja została, na przykład, sformułowana w publicystyce podziemnej “Niepodległości” w pierwszej połowie lat 80-tych. Tymczasem praktyka prowadzonej przez Krzysztofa Skubiszewskiego polityki pokazała, że Polska nie ma na Wschodzie nie tylko pretensji terytorialnych, ale żadnych szczególnych interesów ani obowiązków wynikłych z ciągu wydarzeń, które określamy mianem Czwartego Rozbioru Polski. Niewiele w tym było finezji - wystarczy porównać jak takie kwestie rozgrywała polityka niemiecka wobec Polski. Porozumienia polsko-ukraińskie, polsko-litewskie i polsko-białoruskie, początkowo choćby tylko w sferze politycznej i militarnej, leżały w interesie wszystkich tych państw i wszystkich narodów. Historii nie możemy zmienić ale możemy ją przezwyciężyć. Tyle, że nie przez przemilczanie tego, co było w niej tragiczne, złe lub zbrodnicze. Do tragicznych kart wspólnej historii powinniśmy odnosić się z szacunkiem przyjmując do wiadomości punkt widzenia i racje drugiej strony. To co było złe lub zbrodnicze powinno się ujawniać (zadanie dla historyków) i potępiać (zadanie dla polityków). Szczególnie odnosi się to do eksterminacji ludności polskiej na Wołyniu i na Ziemi Lwowskiej w czasie II wojny światowej oraz w południowo-wscbodniej Polsce pod koniec wojny i wkrótce po niej; do masowych egzekucji w Ponarach, do zbrodni w Dubinkach. Odnosi się to także do polskiego odwetu. Jest to problem szczególnie drażliwy. Przemilczanie go nie przyczyni się jednak do porozumienia. Można oczywiście przejść do porządku dziennego nad kampanią rehabilitacji UPA; nad czynieniem z Bandery bohatera narodowego i wystawianiem mu pomników na Ukrainie; nad organizowaniem sądów społecznych nad Armią Krajową na Litwie; nad oskarżeniami II Rzeczpospolitej o politykę ludobójstwa wobec Litwinów na Wileńszczyźnie; nad oskarżeniami Polski o rabowanie (wspólnie z Rosją) białoruskich pamiątek; itp., itd. Można..., ale do czasu. Prędzej czy później kwestie te zostaną podniesione. Zwłaszcza, że o polskich przewinach - o polskim odwecie czy to wobec Ukraińców, czy to wobec Litwinów - jednak się w Polsce mówi. Wypowiadały się w tych kwestiach czynniki oficjalne, na przykład stanowiska senackie (rok 1990) i prezydenckie (rok 2002) potępiające akcje “Wisła”. Ignoruje się zarazem lub przemilcza zbrodnie wobec Polaków. Za przykład tych tendencji niech posłuży rezonans społeczny z jakim spotkała się publikacja Tomasza Grossa o masakrze w Jedwabnem (słabo udokumentowane oskarżenie Polaków o wymordowanie od kilkuset do kilku tysięcy Żydów) przy kompletnym przemilczeniu pracy Władysława i Ewy Siemaszków o masakrach na Wołyniu (wymordowanie przez nacjonalistów ukraińskich kilkudziesięciu tysięcy Polaków) czy Heleny Pasierbskiej o zbrodni w wileńskich Ponarach. Porozumienie Polski z krajami ULB potrzebne było wbrew współczesności, a raczej wbrew tym, którzy niezależnie od intencji i deklaracji podsycają konflikt Polski z Ukrainą, Litwą i Białorusią w trzech jego aspektach: granic, mniejszości i dziedzictwa kulturalnego. Tymczasem porozumienie budować, umacniając zarazem niepodległość i bezpieczeństwo partnerów, można tylko poprzez respektowanie realiów. Ze strony polskiej byłoby to respektowanie obecnych linii granicznych - jednakże przy zmianie ich charakteru z trudnych do przekroczenia barier na linie li tylko administracyjne. Po stronie partnerów, byłoby to respektowani® polskiej obecności, w dwóch przynajmniej wymiarach: ludnościowym i cywilizacyjnym. W wymiarze ludnościowym byłaby to akceptacja istnienia polskiej mniejszości narodowej, uznanie jej praw do nieskrępowanego rozwoju narodowego, do równoprawnego udziału w życiu politycznym oraz praw Polski do wspierania odradzającej się polskości po trwającym tam ponad 200 lat procesie “odpolszczania". Wymagałoby to także ochrony pamiątek polskiej kultury, przekazanie ich w miarę możliwości w ręce tamtejszych Polaków oraz reaktywowanie przynajmniej niektórych polskich instytucji (np. Ossolineum czy polskiego Uniwersytetu Wileńskiego). Wymagałoby to wreszcie zaniechanie totalnej ukrainizacji, lituanizacji czy białrutenizacji obszarów stanowiących wspólne dziedzictwo nie tylko Polaków, Ukraińców, Litwinów i Białorusinów ale także przedstawicieli innych nacji. Szczególnie odnosiłoby się to do Lwowa i Wilna. Oczywiście Polska powinna, na zasadach wzajemności, uczynić odpowiednie koncesje wobec Ukrainy, Litwy i Białorusi. Kluczowym zadaniem polskiej polityki wschodniej na obszarze ULB powinno być opracowanie i podjęcie działań, których celem byłoby kształtowanie wśród tamtejszych społeczeństw propolskiej orientacji. Nie byłoby to zadanie łatwe, co więcej jego realizacja wymagałaby zaangażowania znacznych środków materialnych. Orientację propolską polityka polska powinna budować poprzez eksponowanie wspólnego dorobku kulturowego w przeszłości, nawiązywanie do wspólnej historii, ukazywanie wspólnego interesu w zapewnieniu bezpieczeństwa na naszym terytorium, zabieganie o utrzymanie wieloetnicznego i wielokulturowego charakteru obszarów wspólnego dziedzictwa. Działania nakierowane na wytworzenie orientacji propolskiej nie powinny ograniczać się do elit społecznych czy politycznych. Powinny obejmować szerokie kręgi społeczne, zwłaszcza młodzież, poprzez aktywną politykę przepływu ludzi, informacji, kultury. Warunkiem powodzenia takiego programu byłoby poszerzenie i zintensyfikowanie polskiej oferty kulturalnej, a także przemyślana polityka staży, praktyk, stypendiów. Rzecz jasna dotyczy to również rozwijania w Polsce studiów nad kulturami narodów ULB i popularyzowania ich w naszym społeczeństwie. Warunkiem koniecznym do prowadzenia takiej polityki byłoby dążenie do wygaszenia antypolskich resentymentów; zwłaszcza działania nakierowane na to by kształtowanie się lub odradzanie świadomości narodowej naszych sąsiadów na Wschodzie nie było budowane na konflikcie z polskością. Po odzyskaniu lub uzyskaniu niepodległości przez państwa ULB polityka dwubiegunowości straciła oczywiście jakikolwiek sens. Polityka polska skoncentrowała się wtedy na wynegocjowaniu i przyjęciu traktatów o wzajemnej współpracy i dobrosąsiedzkich stosunkach. Zaś po ich podpisaniu i ratyfikowaniu zaczęto je obudowywać instytucjami, porozumieniami i kontaktami w ramach normalnych stosunków dwustronnych. Od tego standardu stosunki wzajemne odbiegały w dwóch kwestiach. Po pierwsze, polityka polska zabiegała, inna rzecz, że z niezbyt olśniewającym rezultatem, o powiązanie, zwłaszcza Litwy i Ukrainy, z instytucjami świata zachodniego, promując te państwa w NATO i w Unii Europejskiej. Po drugie, stosunki wzajemne komplikowała sytuacja Polaków w każdym z tych krajów. Nie ma tu w żadnej mierze miejsca na szczegółowe omówienie polityki polskiej wobec krajów ULB. Uczynimy to więc skrótowo, najwięcej miejsca poświęcając Litwie. Najpierw jednak jeszcze jedna kwestia. Otóż, polityka polska wobec Litwy, i w mniej spektakularny sposób wobec Ukrainy i Białorusi, była realizowana w sposób cokolwiek schizofreniczny Z jednej bowiem strony “polska polityka wobec Litwy była realizowana tak, jakby oba jej podmioty — Polska i Litwa — pojawiły się w roku 1989 z niebytu i swoje stosunki układały po raz pierwszy, i tylko nie wiadomo, skąd wzięła się tak te stosunki komplikująca większość polska wokół Wilna - mówiłem 18 września 1995 w Lublinie podczas sesji naukowej “Polityka wschodnia III Rzeczypospolitej w latach 1989-1995. Otóż jest to założenie fałszywe - kontynuowałem. Nie wolno przecież w realnej polityce ignorować zaszłości, całego kompleksu problemów wynikłych zarówno (użyję tu określenia przewodniczącego uniwersyteckiego Klubu na Rzecz Europy Środkowo-Wschodniej, Jerzego Słowikowskiego) z udanej secesji Litwinów z Rzeczypospolitej Obojga Narodów jak i z wydarzeń sprzed lat 50-ciu, które symbolicznie nazywamy Czwartym Rozbiorem Polski. Drugi kontrahent — Litwa oczywiście o przeszłości nie zapomina. Poza antypolskim kompleksem dwie tezy odziedziczone z tradycji litewskiego nacjonalizmu wywierają przemożny wpływ na jej politykę. Pierwsza to założenie o okupacji Litwy Południowo-Wschodniej (Wileńszczyzny) przed wojną przez Polskę, druga to twierdzenie, że na Litwie nią ma Polaków, są natomiast spolonizowani Litwini, których należy przywrócić litewskości. I wobec tego żadne prawa narodowe, utrzymujące ich w polskości nie są im ani potrzebne ani im się nie należą. Również Polacy wileńscy nie zapominają: i tego, że przed wojną stanowili na Wileńszczyźnie większość; i tego, że o losach swej małej ojczyzny rozstrzygnęli wtedy — w wolnych wyborach; i tego, że w ostatnim osiemdziesięcioleciu — przy prawie dwudziestu zmianach administracji państwowych lub okupacyjnych był to pierwszy i zarazem ostatni raz, kiedy sami stanowili o sobie; i tego, że zostali poddani czystkom etnicznym, eksterminacji, kolonizacji i wreszcie procesom wynaradawiania; i że niemały udział w tym wszystkim mieli Litwini.” Strona polska w praktycznej polityce wobec Litwy - także wobec Ukrainy i Białorusi - wcale nie ignorowała konfliktów wynikłych z zaszłości między naszymi narodami i krajami. Tyle, że robiła to w specyficzny sposób. Jaki on był można domniemywać na podstawie deklaracji jej głównych architektów - choćby takich, jak sporządzony przez Grzegorza Kostrzewę—Zorbasa jeszcze w październiku 1989 r., a więc przed objęciem przez niego stanowiska w MSZ, memoriał zatytułowany "Stosunki polsko-litewskie. Uwagi i propozycje" i skierowany do senackiej Komisji spraw zagranicznych i OKP. Formalnie odnosi się on wprawdzie wyłącznie do Litwy, faktycznie przedstawiono tam jednak całościową doktrynę polityki polskiej wobec ULB. Upraszczając, można by ją sformułować następująco: Celem polskiej polityki jest pojednanie za wszelką cenę z naszymi wschodnimi sąsiadami. O jaką tak na prawdę cenę chodzi wywnioskować łatwo oceniając zarówno deklaracje twórców tej polityki jak i jej owoce, a wtedy okaże się, że jest nią przede wszystkim ignorowanie interesu polskiego, w tym dążeń polskiej ludności zamieszkałej na terenach ULB. W jaki sposób godzono te dwa podejścia pozostanie tajemnicą realizatorów polityki polskiej. - Stosunki z Białorusią i Ukrainą Polska polityka dążyła do normalizacji stosunków z Białorusią i Ukrainą, nie stawiając im w tym procesie żadnych żądań. Świadczą o tym styl negocjacji i treść traktatów o wzajemnych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy - standardowo europejskich. Na Białorusi polityka polska popierała, najpierw ostrożnie, za Łukaszenki bardziej zdecydowanie, białoruskie środowiska narodowe przełykając nawet afronty, takie jak pretensje terytorialne do Białostocczyzny. Po objęciu władzy przez Łukaszenkę jawnie krytykowała białoruskie władze, zarzucając im gwałcenie demokracji i praw człowieka. Jest kwestią, dziś nie do rozstrzygnięcia, który z efektów takiej polityki przeważy: potencjalna wdzięczność białoruskich środowisk narodowych contra wpychanie Łukaszenki w ramiona Moskwy. Po szybkim wynegocjowaniu traktatu polsko-ukraińskiego polityka polska próbowała obudować go wzajemnymi kontaktami prezydentów, premierów, ministrów; deklarowała strategiczne partnerstwo, kreowała się (słusznie) za adwokata ukraińskich interesów w strukturach Zachodu. Były to jednak w dużym stopniu działania fasadowe, bez przełożenia na tkankę społeczną czy gospodarczą. Próbowano także podejmować inicjatywy służące pojednaniu, na przykład Wspólna Deklaracja Prezydentów. Czyniono to jednak w duchu “europejskim”, zagadując, a nawet zakłamując rzeczywiste problemy (rehabilitacji UPA, ukraińskiego ludobójstwa na Polakach, akcji “Wisła”). Prawdziwy postęp na tym polu był raczej zasługą organizacji społecznych - wspólne konferencji historyczne dotyczące wydarzeń na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej organizowane przez środowisko 27 Wołyńskiej Dywizji AK i Związek Ukraińców w Polsce. Na szczeblu państwowym polityka polska raczej sobie z tymi problemami nie radziła - najlepszym dowodem zamieszanie wokół odbudowy i otwarcia Cmentarza Orląt Lwowskich. - Stosunki z Litwą W drugiej połowie 1989 i na początku 1990 roku politycy polscy, pierwszego, drugiego i trzeciego sortu szukali kontaktów i popierali “Sajudis” w przekonaniu, że jest litewskim odpowiednikiem “Solidarności”. “Sajudis” traktowano jako ruch demokratyczny i niepodległościowy, ignorowano natomiast narastający w nim antypolski nacjonalizm, by nie powiedzieć - szowinizm. Kontakty te miały jednak charakter nieoficjalny. Wszystko zmieniło się na początku 1990 roku, kiedy to 11 marca litewska Rada Najwyższa uchwaliła Akt o przywróceniu niepodległego Państwa Litewskiego. Polskie władze błyskawicznie (rząd - 12 marca, senat - 16 marca, sejm - 22 marca) zajęły stanowiska ostrożnie popierające “samostanowienie narodów łącznie z samostanowieniem prowadzącym do uzyskania odrębnej państwowości” - to rząd; wyrażając nadzieję, “że wolna Litwa będzie się mogła pomyślnie rozwijać i żyć w pokoju i przyjaźni ze swymi sąsiadami" - to senat; deklarując, “że granice ukształtowane po II wojnie światowej są trwałym elementem europejskiego porządku i bezpieczeństwa" - to sejm; i w przekonaniu “że Litwa i ZSRR rozwiążą wzajemne problemy” - to znów rząd. Mimo tych i podobnych deklaracji solidarności i poparcia polskie władze nie uznały niepodległości Litwy, choć postulat taki zgłaszało wiele środowisk politycznych i społecznych w Polsce. 26 kwietnia 1990 roku minister Skubiszewski w expose sejmowym stwierdził, że “Rząd polski [...] wyraził swe poparcie dla samostanowienia narodowego prowadzącego do uzyskania odrębnej państwowości. Sprawa tak trudna (...] winna być traktowana zarówno ze śmiałością jak i roztropnością. Sądzę, że rządowi nie zabrakło ani jednej ani drugiej". Nie wydaje się by przytoczone powyżej reakcje władz polskich na akt niepodległości Litwy były szczególnie śmiałe. Zwłaszcza, że polityka polska nie miała wyjścia; mniej niż powiedziała powiedzieć nie mogła. Gdyby władze polskie milczały roztrwoniłyby cały kapitał sympatii uzyskany w wyniku działalności “Solidarności” i “solidarnościowego podziemia”. Co do roztropności, natomiast... Jeśli za stały punkt odniesienia polskiej polityki uznać “niedielimyj Sowieckij Sajuz”... to tak, polskie władze były roztropne. Tyle że horyzont czasowy tej roztropności, jak wykazały dalsze wydarzenia, wynosił raptem półtora roku. Jeśli jednak za punkt odniesienia uznać Litwę, tę Litwę, z którą łączą nas Polaków tak szczególne więzy, to postawiłbym tezę, że roztropność nakazywała uznać niepodległość Litwy... Uznanie Litwy zaraz po ogłoszeniu przez nią niepodległości, a więc półtora roku wcześniej niż uczynili to inni - było wprawdzie ryzykowne, ale mogło zaowocować, w rezultacie moralnych zobowiązań Litwy wobec Polski, koncesjami ze strony państwa litewskiego dla litewskich Polaków. Mogłoby być także później dyskontowane w polityce polskiej, tak jak dyskontowany czasami jest fakt, że Polska była pierwszym państwem, wyprzedzając kolejne ledwie o godziny, które uznało niepodległość Ukrainy. Trzeba jednak przyznać, że były od tej “śmiałej i roztropnej” polityki w kwestii niepodległości Litwy dwa odstępstwa. Pierwszy, niewątpliwie godzien uznania, to polityczne poparcie dla Litwy po ograniczonej interwencji wojsk sowieckich w Wilnie w styczniu 1991 roku, kiedy to, w nocy z 12 na 13 stycznia podczas opanowywania budynków radia i telewizji, zginęło 13 osób. W tym dramatycznym i trudnym dla Litwy okresie polskie władze i społeczeństwo polskie udzielało jej wszechstronnego poparcia zarówno politycznego jak i materialnego. 15 stycznia 1991 roku rząd polski zaprotestował przeciwko użyciu siły na Litwie zapowiadając kontynuowanie stosunków dwustronnych z Litwą. 22 stycznia minister Skubiszewski oświadczył, że “istnieją możliwości utworzenia w Polsce ośrodków informacji republik bałtyckich", co stało się faktem już w lutym. Można też domniemywać, że rząd polski wyraził zgodę na ewentualne funkcjonowanie w Polsce rządu litewskiego na emigracji — takie upoważnienie od władz litewskich miał przebywający w Polsce minister spraw zagranicznych Litwy, Algirdas Saudargas. Drugi wyjątek, co nieco kuriozalny (o czym później), to presja Warszawy na ludność polską na Litwie by, bez żadnych warunków wstępnych i jakichkolwiek gwarancji bezpieczeństwa, włączyła się w litewskie działania niepodległościowe. Niepodległość Litwy Polska uznała dopiero gdy było wolno, 4 września 1991 roku, a więc po załamaniu się puczu Janajewa i sowieckiej zgodzie na niepodległość państw bałtyckich. Uczyniła to w okolicznościach wątpliwych. Polsko-litewskie rokowania w tej kwestii, uznanie niepodległości Litwy i nawiązanie stosunków dyplomatycznych oraz pierwsze miesiące wzajemnych stosunków miały w tle litewskie represje wobec litewskich Polaków. W tej kwestii polityka polska ograniczyła się do wyrażania zaniepokojenia i bezskutecznych apeli do strony litewskiej o zawieszenie represji. Jednocześnie trwały, z niewielkimi perturbacjami, rozmowy w sprawie Deklaracji o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy - substytutu, trudnego do szybkiego wynegocjowania, traktatu polsko-litewskiego. 19 grudnia 1991 roku minister Skubiszewski oświadczył; że deklaracja polsko-litewska jest wprawdzie gotowa, nie ma jednak dobrej atmosfery do złożenia wizyty na Litwie z powodu stosunku władz litewskich do mniejszości polskiej. Pod koniec grudnia sytuacją na Litwie zajął się Sejm RP. Przygotowano, między innymi, dwa projekty uchwał wyrażające zaniepokojenie sytuacją Polaków na Litwie. Tymczasem, przy pełnym zaskoczeniu opinii publicznej, 3 stycznia 1992 roku doszło do parafowania tekstu Deklaracji. 4 stycznia 1992 r. minister Skubiszewski przekonał połączone sejmowe Komisje spraw zagranicznych i łączności z Polakami za granicą, by do 15 stycznia odłożyć debatę nad uchwałami o sytuacji Polaków na Litwie. Parafowanie deklaracji, natomiast, uzasadniał następująco: “Musieliśmy podpisać tę deklarację, aby móc stawiać żądania stronie litewskiej.” Minister nie podjął nawet próby wytłumaczenia, co się w ciągu tych dwóch tygodni (między 19 grudnia a 3 stycznia) zdarzyło, że tak radykalnie zmienił swoją politykę. 12 stycznia 1992 roku doszło do wizyty ministra Skubiszewskiego. 13 stycznia 1992 roku (ta data to gest wobec Litwinów, była to rocznica krwawych wydarzeń w Wilnie) została podpisana “Deklaracja o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy między Rzecząpospolitą Polską a Republiką Litewską". Była to typowa deklaracja zawierająca standardowe dla takich aktów międzynarodowych postanowienia z szeroko rozbudowanym działem praw mniejszości narodowych ujętych w “duchu europejskim”. Przeciwko podpisaniu Deklaracji protestowała część elit litewskich (np. 11 deputowanych, z pierwszym wiceministrem spraw zagranicznych Egidijusem Klumbysem), ponieważ nie zawierała ona “potępienia przez stronę polską agresji Żeligowskiego na Litwę w 1920 r.". Również przedstawiciele ludności polskiej głośno wyrażali swoje obiekcje i obawy wobec polityki polskiej w ogólności a Deklaracji w szczególności. 14 stycznia 1992 r. Skubiszewski wygłosił górnolotne, optymistyczne w tonie i niekonkretne w treści przemówienie na forum litewskiej Rady Najwyższej. “Dobre, wszechstronne i stabilne stosunki z Litwą są jednym z priorytetów polityki polskiej", powiedział. “Niech moralność chrześcijańska dochodzi do głosu w naszej polityce — kontynuował. — Podpisując umowy uczyniliśmy doniosły krok. Teraz pozostaje wypełnić je konkretną treścią poprzez praktyczne działanie". Rezultaty wizyty Skubiszewskiego wzbudziły pewne wątpliwości w kołach politycznych w Polsce. Nie wyszły one jednak pozą forum połączonych sejmowych Komisji spraw zagranicznych i łączności z Polakami za granicą. W szczególności nie było już mowy o specjalnej uchwale sejmowej w kwestii sytuacji Polaków na Litwie. “Interpretując powyższe wydarzenia, a zwłaszcza zmianę frontu ministra Skubiszewskiego między 18 grudnia a 13 stycznia - mówiłem na przywoływanej wyżej konferencji w Lublinie - chciałbym postawić hipotezę, że powodem tej zmiany było niespodziewane powodzenie misji premiera Jana Olszewskiego i powstanie jego rządu. Oznaczało to, że ośrodki kształtujące polską politykę wschodnią (sejmową Komisja spraw zagranicznych. Belweder) utracą wyłączność jej formułowania i realizacji. Trzeba było zabezpieczyć jej realizację jakimkolwiek aktem międzynarodowym, nawet tak słabej rangi jak Deklaracja”. Następne ponad dwa lata w stosunkach polsko-litewskich i w polskiej polityce wobec Litwy, dominowała, mimo nasilającej się dyskryminacji Polaków na Litwie, kwestia traktatu polsko-litewskiego; a raczej związane z nim kontrowersje. Były one dwojakiego rodzaju: zakresu praw mniejszości oraz oceny przeszłości we wzajemnych stosunkach. 7 stycznia 1993 roku — premierzy RP i RL, Hanna Suchocka i Bronisław Lubys, uzgodnili podstawowe założenia przyszłego traktatu polsko-litewskiego. 13 stycznia, w rocznicę podpisania Deklaracji, strona polska przekazuje litewskiej projekt traktatu. Nie zawierał on, zgodnie z ustaleniami z 7 stycznia, oceny przeszłości stosunków polsko-litewskich. 16 czerwca 1993 roku, kontrprojekt traktatu zawierający, między innymi potępienie “agresji" generała Żeligowskiego oraz “polskiej okupacji Wileńszczyzny" w okresie międzywojennym, przekazali Litwini. Strona polska poszła natychmiast na kompromis i zgodziła się na ocenę przeszłości w odrębnej Deklaracji - co wywołało niepokój części opinii publicznej w Kraju oraz Polaków na Litwie. 18 marca 1994 r. w Warszawie ministrowie spraw zagranicznych RP i RL, Andrzej Olechowski i Polivas Gylys parafowali wynegocjowany tekst traktatu. Nie zawierał on odniesień do akcji generała Żeligowskiego, nie znalazło się w nim także potępienie tak zwanej polskiej okupacji Wileńszczyzny w okresie międzywojennym. Rokowania traktatowe toczyły się bez zaciągnięcia opinii najbardziej zainteresowanych - Polaków na Litwie. Opinia publiczna w Polsce była, natomiast, dezinformowana (by nie użyć mocniejszych słów), co do konsekwencji proponowanych uregulowań. Oto dwa przykłady: 6 sierpnia 1993 roku przedstawiciele Obywatelskiego Komitetu Obrony Polaków na Wileńszczyźnie przestrzegali przed niekorzystnymi dla Polaków na Litwie skutkami potępienia, czy to “polskiej okupacji Wileńszczyzny", czy to akcji generała Żeligowskiego, dla przebiegu odzyskiwania własności przez Polaków. W odpowiedzi polskie MSZ oświadczyło, że “sprawy reprywatyzacji polskiej ziemi i majątków na Litwie nie mają praktycznego związku z oceną prawną tego, co II RP robiła na Wileńszczyźnie". Tymczasem parę dni później litewski wiceminister spraw zagranicznych i zarazem uczestnik negocjacji traktatowych, Vladyslovas Domarkas powiedział PAP, że “Wilno i Wileńszczyzna były i są częścią Litwy, a to, co nastąpiło po zerwaniu umowy suwalskiej, było — mówiąc brutalnie — agresją. W związku z tym to, co na tych terenach zostało stworzone przez niektóre (polskie) organizacje, nie może być uznane za ich własność, bowiem powstało w efekcie agresji". 7 stycznia 1994 roku 82 posłów do polskiego sejmu zaapelowało do polskich władz, by w traktacie zagwarantowały, “jako niezbędne minimum", mniejszości polskiej autonomię, “co najmniej w zakresie szkolnictwa i kultury". Już 14 stycznia MSZ poinformowało opinię publiczną, że postulat autonomii “nie wynika ze standardów europejskich", co w sposób oczywisty kłóciło się zarówno z europejskimi normami zawartymi w dokumentach spotkań helsińskich, gdzie autonomia terytorialna wymieniana jest wyraźnie, jak i z europejską praktyką (autonomia Tyrolu we Włoszech czy Wysp Alandzkich w Finlandii). Jedno z dwojga; albo wysocy urzędnicy ministerialni byli kompletnymi ignorantami (co jest chyba hipotezą zbyt śmiałą), albo kłamcami. 26 kwietnia 1994 roku w Wilnie, prezydenci Polski i Litwy, Lech Wałęsa i Algidras Brazauskas podpisali traktat polsko-litewski. Polski prezydent, nazwał podpisanie “spełnieniem oczekiwań wielu milionów Polaków i Litwinów, którzy chcą zgody, przyjaźni i współpracy". prezydent Brazauskas oświadczył natomiast, “że Wilno i Ziemia Wileńska w latach międzywojennych należały do Polski tylko faktycznie a nie z tytułu prawa" i “że w październiku 1939 roku Litwa prawnie odzyskała Wilno z otaczającym go terytorium"; co nie spotkało się z jakąkolwiek reakcją prezydenta Wałęsy. Według znawcy praktyki i teorii prawa międzynarodowego profesora Ryszarda Szawłowskiego wystąpienie litewskiego prezydenta można interpretować jako zgłoszenie do treści traktatu ustnego zastrzeżenia. W takiej sytuacji brak reakcji prezydenta polskiego może być interpretowany jako akceptacja tego zastrzeżenia. Byłoby to równoznaczne z wprowadzeniem do traktatu oceny przeszłości we wzajemnych stosunkach w jednostronnej wersji litewskiej; przy kompletnej nieprzewidywalności dalekosiężnych następstw tego posunięcia. W następnych latach polityka polska starała się, w oparciu o w/w traktat, budować całą infrastrukturę wzajemnych stosunków, najchętniej ignorując lub bagatelizując, nieprzyjazne wobec polski gesty oraz wymierzone w Polaków na Litwie i sprzeczne z literą i duchem traktatu posunięcia strony litewskiej. Rozkwitały w najlepsze: - współpraca polityczna - wzajemne wizyty prezydentów, premierów, marszałków parlamentu, ministrów; regularne posiedzenia i spotkania Zgromadzenia Poselskiego Sejmów Rzeczypospolitej Polskiej i Republiki Litewskiej, Litewsko-Polskiej Międzyrządowej Rady Współpracy i jej Wspólnej Komisji Mniejszości Narodowych, różnych zespołów i komisji rządowych; - współpraca militarna - przekazywanie przez Polskę w darze uzbrojenia armii litewskiej, wspólny batalion wojskowy - Pollitbat; - współpraca kulturalna - wymiana wystaw (Grunwald Matejki w Wilnie, polska książka), wymiana przedstawień, wspólne realizacje artystyczne; - współpraca gospodarcza - koncesje transportowe i handlowe dla Litwy. Współpracy tej w najmniejszym stopniu nie zakłócały różnego rodzaju afronty i nieuprzejmości strony litewskiej. Oto kilka przykładów: - Pod koniec 1996 roku, nowy minister oświaty Litwy Zigmas Zinkiewiczius, udzielił szokującego kuriozalnym wręcz antypolskim szowinizmem wywiadu o polskiej oświacie. Skandal ten stał się nawet przedmiotem debaty w polskim sejmie (10 stycznia 1997 roku), co nie przeszkodziło Zinkiewicziusowi zachować stanowiska, zaś politycy polscy zadowolili się jedynie wyrazami ubolewania litewskiego premiera Vagnoriusa i ministra spraw zagranicznych Saudargasa. - Od ośmiu już lat trwa farsa z negocjowaniem zasad pisowni w dokumentach oficjalnych polskich nazwisk na Litwie i litewskich w Polsce. Co raz kolejni polscy premierzy lub ministrowie spraw zagranicznych podają do publicznej wiadomości kolejne terminy podpisania wynegocjowanej już umowy, po czym wszystko zaczyna się od początku. Ostatnio, ustalono już nawet, na 28 marca, termin podpisania tej umowy przez premierów Millera i Brazauskasa. Po czym okazało się, że podpisów nie będzie bowiem pozostała do uzgodnienia jeszcze jedna drobna kwestia - vacatio legis. Polacy chcieli by umowa weszła w życie w rok po podpisaniu, Litwini by zaczęła obowiązywać za lat dziesięć. - pod koniec stycznia 1999 roku, komentując konflikt o lokalizację strażnicy w Puńsku Romualdas Ozolas - wicemarszałek litewskiego sejmu i szef współrządzącej wówczas na Litwie z konserwatystami Landsbergisa partii, Litewskiego Związku Centrum - pozwolił sobie na kwestionowanie terytorialnej integralności Polski oświadczając dziennikarzom: “Tam gdzie zlokalizowano ten ośrodek nie jest jednoznaczne terytorium polskie. Tam mieszka etniczna litewska większość.” Skandal ten strona polska zignorowała. 30 czerwca 2002 roku. NOTA OD REDAKCJI Aby pisać na temat przeszłości, tj. pisać historię czegoś lub kogoś, często musi upłynąć pewien czas od danego wydarzenia, potrzebny by nabrać doń tzw. “perspektywy”, umożliwiającej pełniejsze, szersze spojrzenie. Doświadczając polskiej rzeczywistości okazuje się jednak, że aby opisać przeszłość nie wystarczy zagłębić się w materiach źródłowych i nabrać niezbędnej “perspektywy”. Historia, szczególnie ta najnowsza, dotycząca kilku ostatnich dziesięcioleci jest dziedziną pilnie strzeżoną oraz nieustannie “kształtowaną” przez grono swoich grzesznych wychowanków, stanowiących dziś lwią część polskiego estabilishment’u. Wielu wysoko postawionym ludziom w Polsce (i innych krajach postkomunistycznych) zależy aby obraz historii najnowszej (pokrywający się często z historią ich życia) przedstawiał ich czyny w pozytywnym świetle i wykluczał łajdactwa jakich się dopuścili. Tak więc dla wielu historia nie jest zestawem obiektywnych faktów z przeszłości, a raczej magmą, którą przy dostępie do odpowiednich środków można niemal dowolnie kształtować na własny użytek. W Polsce na straży interesów postkomunistycznego establishmentu stoją m. in. dziennikarze. Redaktorzy wielu czołowych gazet, często chlubiących się krytycznym stosunkiem do komunizmu w rzeczywistości stosują krytycyzm selektywny, taki, który bezpośrednio nie zagraża im samym i ich mocodawcom. Poniższy tekst, ukazujący na przykładzie Rumunii genezę znacznej części środkowo-europejskiej (a więc i polskiej) elity politycznej, przebył interesującą drogę na łamy prasowe. Jego nieco skrócona wersja najpierw trafiła do słynącej z obiektywizmu i uwielbienia dla demokracji “Rzeczpospolitej”. Redaktor działu politycznego, pan Krzysztof Gottesman po jego lekturze przyznał, iż tekst jest “dobrze napisany” i “ciekawy” jednak tezy artykułu uznał “za nieprzekonywujące”, a raczej “przekonywujące w 80%” jak dodał. Następnie niezrażony autor udał się do redakcji liberalnego i dawniej “wojująco” antykomunistycznego “Wprost”. Szef działu zagranicznego szanowanego tygodnika, pan Jarosław Giziński z uznaniem wyraził się o artykule i postanowił go wydrukować prosząc jednocześnie o wycofanie go z redakcji “Gazety Polskiej” zainteresowanej jego drukiem. Autor wybrał poczytny “Wprost”. Artykuł przeszedł na kolegium redakcyjnym poczym został skrócony do tzw. wymiarów standardowych. Jednakże mimo wcześniejszej niecierpliwości i pośpiechu redaktora nie ukazywał się w kolejnych numerach tygodnika. Po pierwszym telefonie do redakcji “Wprost”, zdziwiony autor dowiedział się od życzliwego redaktora, że na dzień przed drukiem “naczelny wstrzymał tekst” z przyczyn “niewyjaśnionych”. Za tydzień, po kolejnym telefonie do redakcji autor dowiedział się, że postanowienie naczelnego nadal obowiązuje, a jego przyczyny pozostają dla redaktora “niewyjaśnione”. W końcu poinformowano autora, że artykuł jednak nie ukarze się, co uprzejmy redaktor w końcu wytłumaczył “nadmiarem innych ciekawych materiałów” oraz tym, iż “jak to określił redaktor prowadzący – wyraźnej odmienności stylu od tego co preferujemy u nas”. Odpowiedź na pytanie co było faktyczną przyczyną przygód poniższego tekstu pozostawiamy czytelnikom. Redakcja ABC
|
strona główna |