< Powrót |
Refleksy
Ileż radości miała redakcja "Dziennika" z informacji przekazanej przez Zbigniewa Ziobrę, iż nasiliły się groźby pod jego adresem, że ma przed sobą już niewiele życia. Prawie tyle samo, co z podobnego oświadczenia min. Wassermanna.
Obaj politycy musieli się liczyć z taką reakcją, więc decyzja o ujawnieniu gróźb nie mogła im przyjść łatwo. Ale musieli być wierni procedurze, jaką sami - zgodnie ze światową praktyką - zalecają ludziom szantażowanym: ujawnienie pogróżek osłabia bowiem, a czasem paraliżuje grożących. Złośliwości ze strony wrogich mediów - nawet najpotężniejszych - są mniej ważne niż możność przeżycia i kontynuowania działań, które uznali za konieczne.
Nie wiem, ile lat ma redaktor, który wymyślił "śmieszny" tytuł w "Dzienniku". Orientuję się jednak mniej więcej w przeciętnej wieku w tej redakcji i podejrzewam, że pamięć tego dziennikarza nie sięga początku tzw. transformacji. I choć nie znam średniej wieku czytelników tej gazety, to zdaje się, że także ona nie sięga 40 lat. Warto więc przypomnieć, jakimi metodami budowano kleptokrację w Polsce. Najlepszą ilustracją jest to, co spotkało Marcina Dybowskiego, wydawcy książki o FOZZ. 15 kwietnia 1991 r. jechał wraz innym wydawcą, znajomym z podziemia, na spotkanie z ministrem obrony Janem Parysem, na którym miał mu przekazać informacje związane z wojskowym aspektem FOZZ. W pewnej chwili zaczął zajeżdżać mu drogę passat. Po próbach uniku tarpan Dybowskiego musiał się zatrzymać. Z passata wysiadł mężczyzna o posturze kulturysty, podszedł do tarpana i kluczem francuskim rozbił szybę, raniąc pasażera - po czym pospiesznie odjechał.
Dybowski zajął się przygotowaniem do druku książki o aferze FOZZ, opartej na materiałach zdobytych przez zmarłego nagle Michała Falzmanna pod koniec 1991 r. 17 grudnia wiózł Wisłostradą materiały i dokumenty, gdy zatrzymał go patrol policji. Założyli mu kajdanki, a potem spałowali. Spędził wraz ze współpracownikiem 48 godzin na Wilczej, a następnie oskarżeni o stawianie oporu. Z samochodu zginęły wydruki komputerowe i 50 mln (=5 tys.) zł. Policja, nie wiadomo czemu, zrezygnowała po roku z wniesienia sprawy do prokuratury. Ministrem spraw wewnętrznych, przypomnijmy, był wówczas jeden z ludzi Mieczysława Wachowskiego, Henryk Majewski - obecnie w więzieniu czekający na kolejną rozprawę w związku z usługami, jakie później oddawał mafii pomorskiej.
Ale najważniejsze było dopiero przed Dybowskim.
6 lipca 1992 r. jechał w nocy do Białegostoku. Cały poprzedni dzień spędził w hurtowniach i na spotkaniach handlowych: liczył, że przekona tych, co go ewentualnie obserwują, jego telefon już od dawna był na podsłuchu, że jest to zwykła podróż służbowa. W istocie wiózł rosyjskie dokumenty wraz z maszynopisami, które dotarły do niego z Rosji, wykazujące powiązania między KPZR a obecnym aparatem finansowym w Polsce, jak się potem wyraził.
Miał jednak do czynienia z profesjonalistami. Miejsce, w którym go zatrzymali, nie dawało szans na ucieczkę. Tarpan przechylił się, Dybowski wyskoczył z szoferki - i kiedy gramolił się z rowu, ujrzał czyjeś nogi. W sekundę potem strzelono do niego ręcznym miotaczem płomieni. Stracił przytomność.
Ponieważ głowę miał pod kątem - odniósł tylko oparzenia III stopnia. Gdy znalazł go kolega, jadący za nim - dokumentów już nie było.
Ale ta prawdziwa historia nie zainteresowała autorów sensacyjnych programów i seriali w telewizji. Podobnie jak prasy. Tylko w "Expresie Wieczonym" 24 lipca 1992 r. ukazał się tekst na ten temat Macieja Piotrowskiego. Czytamy tam także o dotkliwym pobiciu dwóch współpracowników wydawcy. Na końcu autor informuje o wielokrotnych bezowocnych próbach dowiedzenia się czegokolwiek od prokuratorów, którzy nominalnie odpowiadali za śledztwo w tych sprawach. Pisał o tym też "Nowy Świat".
Mam także osobiste doświadczenia. Ja i moja żona, choć nie byliśmy żadnymi ważnymi działaczami, jednak wpadliśmy w oko kiszczakowcom na tyle, że przez półtora roku przeżywaliśmy oblężenie człowieka znanego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego - który, jak udało nam się sprawdzić, miał na koncie dwa śledztwa o morderstwo i był na 99 proc. w ekipie "nieznanych sprawców". Nasze zeznania na policji ginęły, sprawa o strzelanie do okna na parterze, w miejsce, gdzie zwykle siedziałem, umorzona - w drugiej sprawie wyrok w zawieszeniu. Musieliśmy się przeprowadzić: początkowo daleko od Warszawy.
To jest Trzecia Rzeczpospolita w pigułce.
"Kolegom" z "Dziennika" nie mam do powiedzenia nic. Robią, co "muszą" - bo, jak szczerze napisał Bertold Kittel, każdy z nas ma do spłacenia hipotekę.
Niech się tylko nie łudzą, że ci, co każą im dziś mówić "A", "B" i "C" - nie każą im kiedyś powiedzieć "Z". r
Piotr Skórzyński
Ileż radości miała redakcja "Dziennika" z informacji przekazanej przez Zbigniewa Ziobrę, iż nasiliły się groźby pod jego adresem, że ma przed sobą już niewiele życia. Prawie tyle samo, co z podobnego oświadczenia min. Wassermanna.
Obaj politycy musieli się liczyć z taką reakcją, więc decyzja o ujawnieniu gróźb nie mogła im przyjść łatwo. Ale musieli być wierni procedurze, jaką sami - zgodnie ze światową praktyką - zalecają ludziom szantażowanym: ujawnienie pogróżek osłabia bowiem, a czasem paraliżuje grożących. Złośliwości ze strony wrogich mediów - nawet najpotężniejszych - są mniej ważne niż możność przeżycia i kontynuowania działań, które uznali za konieczne.
Nie wiem, ile lat ma redaktor, który wymyślił "śmieszny" tytuł w "Dzienniku". Orientuję się jednak mniej więcej w przeciętnej wieku w tej redakcji i podejrzewam, że pamięć tego dziennikarza nie sięga początku tzw. transformacji. I choć nie znam średniej wieku czytelników tej gazety, to zdaje się, że także ona nie sięga 40 lat. Warto więc przypomnieć, jakimi metodami budowano kleptokrację w Polsce. Najlepszą ilustracją jest to, co spotkało Marcina Dybowskiego, wydawcy książki o FOZZ. 15 kwietnia 1991 r. jechał wraz innym wydawcą, znajomym z podziemia, na spotkanie z ministrem obrony Janem Parysem, na którym miał mu przekazać informacje związane z wojskowym aspektem FOZZ. W pewnej chwili zaczął zajeżdżać mu drogę passat. Po próbach uniku tarpan Dybowskiego musiał się zatrzymać. Z passata wysiadł mężczyzna o posturze kulturysty, podszedł do tarpana i kluczem francuskim rozbił szybę, raniąc pasażera - po czym pospiesznie odjechał.
Dybowski zajął się przygotowaniem do druku książki o aferze FOZZ, opartej na materiałach zdobytych przez zmarłego nagle Michała Falzmanna pod koniec 1991 r. 17 grudnia wiózł Wisłostradą materiały i dokumenty, gdy zatrzymał go patrol policji. Założyli mu kajdanki, a potem spałowali. Spędził wraz ze współpracownikiem 48 godzin na Wilczej, a następnie oskarżeni o stawianie oporu. Z samochodu zginęły wydruki komputerowe i 50 mln (=5 tys.) zł. Policja, nie wiadomo czemu, zrezygnowała po roku z wniesienia sprawy do prokuratury. Ministrem spraw wewnętrznych, przypomnijmy, był wówczas jeden z ludzi Mieczysława Wachowskiego, Henryk Majewski - obecnie w więzieniu czekający na kolejną rozprawę w związku z usługami, jakie później oddawał mafii pomorskiej.
Ale najważniejsze było dopiero przed Dybowskim.
6 lipca 1992 r. jechał w nocy do Białegostoku. Cały poprzedni dzień spędził w hurtowniach i na spotkaniach handlowych: liczył, że przekona tych, co go ewentualnie obserwują, jego telefon już od dawna był na podsłuchu, że jest to zwykła podróż służbowa. W istocie wiózł rosyjskie dokumenty wraz z maszynopisami, które dotarły do niego z Rosji, wykazujące powiązania między KPZR a obecnym aparatem finansowym w Polsce, jak się potem wyraził.
Miał jednak do czynienia z profesjonalistami. Miejsce, w którym go zatrzymali, nie dawało szans na ucieczkę. Tarpan przechylił się, Dybowski wyskoczył z szoferki - i kiedy gramolił się z rowu, ujrzał czyjeś nogi. W sekundę potem strzelono do niego ręcznym miotaczem płomieni. Stracił przytomność.
Ponieważ głowę miał pod kątem - odniósł tylko oparzenia III stopnia. Gdy znalazł go kolega, jadący za nim - dokumentów już nie było.
Ale ta prawdziwa historia nie zainteresowała autorów sensacyjnych programów i seriali w telewizji. Podobnie jak prasy. Tylko w "Expresie Wieczonym" 24 lipca 1992 r. ukazał się tekst na ten temat Macieja Piotrowskiego. Czytamy tam także o dotkliwym pobiciu dwóch współpracowników wydawcy. Na końcu autor informuje o wielokrotnych bezowocnych próbach dowiedzenia się czegokolwiek od prokuratorów, którzy nominalnie odpowiadali za śledztwo w tych sprawach. Pisał o tym też "Nowy Świat".
Mam także osobiste doświadczenia. Ja i moja żona, choć nie byliśmy żadnymi ważnymi działaczami, jednak wpadliśmy w oko kiszczakowcom na tyle, że przez półtora roku przeżywaliśmy oblężenie człowieka znanego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego - który, jak udało nam się sprawdzić, miał na koncie dwa śledztwa o morderstwo i był na 99 proc. w ekipie "nieznanych sprawców". Nasze zeznania na policji ginęły, sprawa o strzelanie do okna na parterze, w miejsce, gdzie zwykle siedziałem, umorzona - w drugiej sprawie wyrok w zawieszeniu. Musieliśmy się przeprowadzić: początkowo daleko od Warszawy.
To jest Trzecia Rzeczpospolita w pigułce.
"Kolegom" z "Dziennika" nie mam do powiedzenia nic. Robią, co "muszą" - bo, jak szczerze napisał Bertold Kittel, każdy z nas ma do spłacenia hipotekę.
Niech się tylko nie łudzą, że ci, co każą im dziś mówić "A", "B" i "C" - nie każą im kiedyś powiedzieć "Z"
Piotr Skórzyński
Źródło: Nasza Polska, NR 35 (605) 27 sierpnia 2007 |