Teksty Magisterium

 powrót
Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Rodzina z Nazaretu

 

Relacja René


(fragment z przygotowywanej do druku książki "Rozbitkowie Ducha")

Rodzina z Nazaretu, utworzona w 1961, była na początku zwykłą grupą biblijną. Następnie przekształciła się w bractwo powołujące się na dziedzictwo duchowe Charlesa de Foucauld, po czym, w 1972, we wspólnotę charyzmatyczną. To właśnie w tym okresie w naszej wspólnocie i w wielu innych, bardziej tradycyjnych, "Duch", poprzez "cuda", dał znać o swoim "powrocie". Konsekwencje jego pojawienia się były znaczące we wszystkich grupach. Niektóre grupy kierowały podnieceniem charyzmatycznym nie ponosząc zbyt wielkich strat, w innych wydarzenie to dokonało prawdziwego przewrotu. Tak się stało z Rodziną z Nazaretu. W niedługim czasie po zaangażowaniu się, duszą i ciałem, w przygodę charyzmatyczną, nasza wspólnota, natchniona bezpośrednio przez Ducha, zerwała gwałtownie łączność z hierarchią Kościoła katolickiego. Uważała Kościół za "ułudę historyczną". Kolejnym krokiem wspólnoty było zerwanie wszelkich więzów z chrześcijaństwem, po czym zamieniła się ona w ateistyczną grupę poszukującą.

Kilka lat później, po publikacji książki (Olivier Braconnier, Radiographie d'une secte au-dessus de tout soupçon, Ed. du Cerf, Paris, 1995) zawierającej artykuły demaskujące wspólnotę i po licznych wytoczonych przez nią procesach (wszystkie przegrała), w końcu dotarło do niej, co się tak naprawdę stało. Wydała swego założyciela, który schronił się w ostatnim kręgu wiernych, ale ci również go wydali. Obecnie pędzi beztroski żywot w innej wspólnocie katolickiej, z którą kiedyś był powiązany i która z pozoru zgodziła się go przyjąć. Jeśli zaś chodzi o wspólnotę religijną, później ateistyczną, rozpadła się.

Wstąpiłem do tej wspólnoty, wówczas biblijnej i podległej parafii, w kilka miesięcy po jej utworzeniu; opuściłem - po przekształceniu się jej w grupę charyzmatyczną. Byłbym w niej być może do tej pory, gdyby wspólnota nie zeszła z obranej drogi, to znaczy gdyby nie stała się szalona. Zawdzięczam jej, mimo wszystko, główne punkty odniesienia, które do tej pory w dużej mierze stanowią mój wzorzec religijny i ludzki. Jestem jedną z nielicznych osób ocalałych z tej przygody wspólnotowej.

Oznacza to, że wspólnota rzeczywiście uległa dewiacjom, kiedy jej założyciel, który był księdzem (diecezjalnym) uwierzył, że musi pozwolić zatopić się w ruchu charyzmatycznym z całą żarliwością i innymi towarzyszącymi mu przejawami. Nie tylko pozwolił działać, ale narzucił wszystkim członkom ten nowy kierunek, który zresztą wymknął mu się spod kontroli. "Duch Święty powracał", trzeba było koniecznie pozwolić mu działać. Konsekwencje tego były katastrofalne, gdyż najbardziej elementarny zdrowy rozsądek został wyeliminowany, a jego miejsce zajął koszmarny irracjonalizm, wzmocniony szalonymi praktykami.

Duch Święty przybył do nas faktycznie pewnego pięknego dnia z pełnym arsenałem nowych modlitw, w trakcie których wychwalano Ducha Świętego, wzywano go i śpiewano na jego cześć. Napięcie w grupie rosło w oczekiwaniu na wspaniałe objawienia, a następnie animator modlitwy nakładał ręce tym, którzy byli gotowi na przyjęcie Ducha. Objawienie przyszło i urzeczywistniło się w takich reakcjach, jak wchodzenie w trans, wymioty, płacz, śmiech i nagłe bredzenie lub śpiewanie "w językach", praktyki dotąd nie znane w chrześcijańskich grupach modlitewnych. Wszystko to uznawane było za cud, za oczywisty, niezaprzeczalny i namacalny dowód przyjścia Ducha Świętego. Nie umniejsza to faktu, że niektóre z tych praktyk bazowały na szczerych intencjach.

Nie jestem natomiast przekonany co do szczerości odpowiedzialnych za nie animatorów, zwłaszcza kiedy modlitwy stały się przedmiotem ich "handlu". Faktycznie, "cuda" przeróżnego rodzaju wzmocniły znacznie początkowe podniecenie (osobiście nie widziałem u nas nic, co mogłoby być zbliżone do cudu). Jeśli Duch Święty przyznawał tyle "łaski" naszej wspólnocie, to z pewnością ona była nośnikiem "prawdy". Wspólnota ta, której zmiany orientacji nie aprobowałem, szybko stała się "supergrupą charyzmatyczną". Nic nie mogło powstrzymać rozwoju tej grupy (alergicznie reagującej na spojrzenie z zewnątrz) i jej przekształcenia się w bractwo-okropność (w moich oczach), w którym jeszcze przez jakiś czas uczestniczyłem, aby wkrótce, w sposób dramatyczny, je opuścić. Niektórzy z nas, nawet przełożeni regionalni bezpośrednio natchnieni przez Ducha, zaczęli dokładać się do natchnienia założyciela, który nagle się przestraszył i stał się jeszcze bardziej autorytarny. Świadome zerwanie więzów z instytucją Kościoła dało bractwu z pewnością nową wolność, ale od tej pory wolność charyzmatyczna poważnie zagrażała jego budowli.

Przed zerwaniem więzów z Kościołem zmiany w naszej wspólnocie przyciągnęły uwagę biskupów, którzy chcieli zrobić rozeznanie, zwłaszcza, że rodzice zaczęli się niepokoić, widząc swoje dzieci aktywnie przygotowujące "koniec czasów" i te wszystkie "kłopoty" zapowiadane przez Ducha. Wezwali biskupów, a ci zasięgnęli nieśmiało języka u przeora i przełożonych lokalnych naszej wspólnoty na temat tych tajemniczych spotkań, w których uczestniczą dzieci zaniepokojonych rodziców. Zainteresowanie biskupów okazało się spóźnione, gdyż zmiany we wspólnocie były już bardzo zaawansowane poprzez wprowadzenie przez założyciela nowych struktur (z zapewnieniem ustalonej hierarchii) i przez nagłe pojawienie się charyzmatyzmu. Przyznając miejsce główne - wyłączne i wyolbrzymione - uczuciowości i emocjom, charyzmatyzm zwielokrotnił w sposób gwałtowny istniejące niedociągnięcia i uniemożliwił wszelkie krytyczne spojrzenie i ewentualną pomoc w rozwiązaniu problemów.

Niezmiernie trudno jest zapobiec od wewnątrz (i z pewnością z zewnątrz) odszczepieniu wspólnoty, które jest inicjatywą samego założyciela (księdza). Ten ostatni osiąga swój cel tylko dlatego, że niezwykle trudno jest przekonać ludzi identyfikujących się całkowicie ze swoim mistrzem, którzy obdarzają go bezgraniczna miłością, bo w którymś momencie ich uratował, a oni zobowiązali się iść za nim, dokąd tylko zechce. Władza, jaką posiadał nad wspólnotą (ponad czterysta członków) dawała szansę życia. Utworzył po powrocie z Maroka wspólnotę, jako własne dzieło i strzegł jej jak źrenicy oka. W początkowym okresie robił wszystko, żeby stała się grupą kościelną (oficjalnie uznaną), jak inne. Ale ruch charyzmatyczny ujawnił u niego pewną słabość psychiczną. Już wcześniej został odwołany przez parafię francuską, ale biskup z Maroka zgodził się na jego wyświęcenie, mimo że seminarium w Malines (Belgia) było innego zdania i odmawiało jego wyświęcenia twierdząc, że może przekazywać młodym ludziom, na których miał duży wpływ, uczucia egzaltowane i fanatyczne. Biskup Rabatu nie zdawał sobie sprawy z tych zarzutów. Gdyby mógł wyobrazić sobie konsekwencje tego wyświęcenia jakie będą miały trzydzieści lat później na setkach młodych ludzi, być może wówczas podjąłby inną decyzję.

Nie umniejsza to faktu, że przekształcenie się naszego bractwa (powołującego się na dziedzictwo myśli Charlesa de Foucauld) w sektę prawdziwie charyzmatyczną było bezpośrednio powiązane z tym wyświęceniem. Było to oczywiste przez sam fakt, że będąc księdzem, ze strachu przed narzuceniem mu jakiegoś zwierzchnika lub odsunięcia go od wspólnoty, nakazał wspólnocie zerwanie więzów z Kościołem katolickim, a nawet przechrzczenie się. Obawiając się i odmawiając ugody, wybrał "partyzantkę" dla swego młodego stada. Ci adepci, bardzo nieliczni zresztą, którzy nie przystali na zmianę orientacji, byli traktowani z wyższością przez resztę wspólnoty. Wywierano na nich silną presję, aby się "nawrócili". Nie mieli innego wyboru, jak tylko poddać się i odejść. Założyciel nie mógł znieść myśli o utracie władzy nad tymi ludźmi, którzy go tak uwielbiali. Był osobowością z pozoru silną, ale w rzeczywistości wrażliwą.

Pierwszym błędem Kościoła było wyświęcenie go na księdza. Drugim błędem hierarchii kościelnej był błąd naszego biskupa-opiekuna z Saint-Jean-de-Maurienne, który przyjął konstytucję wspólnoty i ją zalegalizował. Zaakceptował zinstytucjonalizowanie rewizji życia wspólnotowego, w trakcie którego każda siostra i każdy brat "posłuszny i uległy" spowiadał się, czyli wyrażał "w pełnej przejrzystości" i "poddaniu", w "prostocie i skromności" swoje grzechy i słabości. Taka struktura odmawiała w istocie poszanowania dla "for interne" (tzn. dla życia osobistego jednostki), do czego Kościół jest bardzo przywiązany (porównaj kodeks prawa kanonicznego). To wyeliminowanie "for interne" pozwalało na zachowanie całkowitej kontroli nad duszami przez wspólnotę i przez księdza-założyciela-animatora, który był oficjalnym spowiednikiem. Nadużycia władzy były nieuchronne, gdyż zapisane w samej strukturze wspólnoty. Do tego dochodziły inne czynniki, równie ważne, tak jak obowiązek "wzajemnej opieki", które dodatkowo pogarszały sytuację. Wszystko to mogło prowadzić nas tylko do najgorszego. A to najgorsze w końcu nadeszło. Zostało ono opisane w książce "Radiographie d'une secte...", cytowanej na początku tego rozdziału, nie będę więc o niej tutaj mówił. W ten oto sposób hierarchia kościelna pozwoliła (nie zdając sobie z tego sprawy) na powstanie, w momencie rozwoju ruchu charyzmatycznego, instytucji o podłożu ­ w moich oczach ­ totalitarnym, nie pozwalającym na zdystansowanie się wobec wspólnoty.

Hierarchia popełniła w końcu (nieświadomie) trzeci błąd. Powinna była usiłować dokładnie określić rolę naszego przewodnika-założyciela, a zwłaszcza dać nam do zrozumienia, że wiedziała o dwuznacznej roli, jaką odgrywał. W rzeczywistości nasza konstytucja nie określała roli, jaka została mu przydzielona oprócz wzmianki, że bractwo miało prawo do "wezwania specjalistów", czyli zaproszonych księży-obserwatorów. Nasz założyciel podawał się za "obserwatora bez funkcji oficjalnej", którego zawsze można było prosić o zdanie na każdy temat. W konsekwencji zaistniała przepaść pomiędzy stanowiskiem oficjalnym i rzeczywistością; tak więc było to oszustwo. W praktyce, to on sprawował rządy nad grupą, przyjmował nowych członków, miał swobodę podejmowania decyzji, ustanawiania przepisów statutowych. Ostatecznie nic nie mogło zrównoważyć jego wszechmocy. Przeorzy, którzy posiadali, przynajmniej w teorii, moc prawną do odsunięcia go i do wyrażenia swego sprzeciwu, siedzieli w zakonach, a założycielowi donoszono o wszelkich próbach stawiania oporu. Sankcje były natychmiastowe: poddać się, to znaczy upokorzyć się lub odejść. Jednomyślność była regułą i warunkiem tej władzy absolutnej. Ta wielka ekstrawagancka władza praktycznie unicestwiała władzę przydzieloną w naszej konstytucji przeorom (wybranym) i Zgromadzeniu bractwa, mianowanym dla zrównoważenia władzy tych ostatnich. Ta podwójna struktura, nie ujawniona, ukryta, którą przyjęliśmy w milczeniu, być może mogła zostać zneutralizowana, gdyby nasz biskup wykazał się większą czujnością i spostrzegawczością, gdyby w sposób bardziej surowy nakazał przeorom wypełniać ich zadania, zwłaszcza że wiedział o wpływie (z reguły dobrym), jaki wywierali na naszą wspólnotę. Biskup widocznie był jednak bardzo daleki od uświadomienia sobie, jak blisko było najgorsze.

Hierarchia kościelna popełniła czwarty błąd. Nigdy nie przyjechała na miejsce sprawdzić, jak w rzeczywistości funkcjonowała nasza wspólnota i przekonać się o rozmiarze władzy człowieka, który był zwykłym kapłanem. Tak samo nie poprosiła nigdy (między innymi) o przeczytanie wewnętrznego listu informacyjnego wspólnoty, z którego mogła wiele się dowiedzieć. Krótka kurtuazyjna wizyta przy świątecznym obiedzie, pośród adeptów pełnych euforii z anielskim uśmiechem na twarzy, nie wystarcza do oceny rzeczywistej sytuacji i do ewentualnego dostrzeżenia niewyjawianych praktyk (Bardzo często na zewnatrz, podczas takich sporadycznych wizyt, wszystko wydaje się być wspaniałe, wspólnotowicze śpiewają biskupom: "Witamy cię Alleluja!", panuje wzniosła i serdeczna atmosfera. Czy jednak w ogóle guntownie i, co najistotniejsze, regularnie, badane są różnego rodzaju ruchy, które prowadzą swą działaność w obrębie Kościoła? [przyp. wydawcy polskiego].). Trudno jest dostrzec nieformalną strukturę działającą za strukturą oficjalną, nawet tą, która domaga się bezinteresowności. Tym bardziej jest to trudne, gdy wspólnota (religijna lub inna) ma coś do ukrycia i kiedy jej adepci (poddani regule posłuszeństwa) nie zdecydują się na złamanie nakazu zachowania tajemnicy, nakazu narzuconego wszystkim i przyjętego przez wszystkich. U nas ten nakaz dotyczył oczywiście (i chyba przede wszystkim) hierarchii kościelnej. Przekonano nas, byśmy byli nieufni w stosunku do niej z powodu autorytarnego i klerykalnego stanowiska niektórych biskupów i chęci niektórych z nich do włączenia nas do swego duszpasterstwa, które uważaliśmy za niewiele warte. Rządzący wspólnotą wykazywali się postępowaniem autorytarno-totalitarnym, wyćwiczonym w sztuce dysymulacji i wymyślaniu rzeczy, które pozwalały na zyskanie uznania, a nawet pochwał z zewnątrz, sprawiając jednocześnie, że powszechnie panowało tam uczucie uwsteczniającego strachu.

Dramat polegał na tym, że taka kurtuazyjna, krótka wizyta wysłanników hierarchii kościelnej zamiast spełnić swoją funkcję kontrolną, zachowując czujność i robiąc rozeznanie, sankcjonowała pośrednio system będący na drodze do totalitaryzmu. W obecnej delikatnej sytuacji Kościoła, stojącego przed faktem rozpadania się wielu tradycyjnych kongregacji religijnych, niektórzy zwierzchnicy Kościoła - widząc pojawiające się nowe wspólnoty - są szczęśliwi do tego stopnia, że boją się im sprzeciwiać by nie opuściły Kościoła, lub są wobec nich bardzo dyskretni, również jeśli chodzi o ich teologię i ich praktyki wspólnotowe. Trzeba wyznać w ich obronie, że zachowanie takiej czujności nie jest łatwe z przyczyn, o jakich właśnie mówiliśmy. Niektórzy zwierzchnicy Kościoła obawiają się poza tym szantażu ze strony założycieli, typu: "Jeśli nie pozwolicie nam mówić i robić tego, co chcemy i jak chcemy, opuścimy Kościół (katolicki)". Niektórzy hierarchowie powątpiewają w sens publicznej ingerencji w obawie przed brakiem spodziewanego efektu, a w istocie robią im niepotrzebną reklamę lub prowokują skandal, który mógłby nadszarpnąć renomę Kościoła, już i tak bardzo oskarżanego o brak pluralizmu, demokracji, wolności i odmawianie dialogu. Na ogół hierarchowie kościelni ingerowali w sposób publiczny tylko wówczas, gdy byli do tego zmuszeni, i to po długich wahaniach, pomimo często krzyczącej nieuczciwości i perwersji niektórych grup, które kpiły sobie z nich za plecami i nie przestrzegały reguł koegzystencji.

Funkcja rozeznania i zachowania czujności jest o tyle łatwa do sprawowania, o ile można mówić o wzajemnym zaufaniu; trudna zaś, delikatna i czasami niemożliwa o tyle, o ile to wzajemne zaufanie nie istnieje. I, pod tym względem, nie można automatycznie wszystkich błędów przypisać wspólnocie, zwłaszcza jeśli miejscowy biskup wyznacza księdza nic nie rozumiejącego z tego rodzaju życia wspólnotowego i robi wszystko, żeby je zdeprecjonować albo narzucić swoją wizję teologiczną. Inni zwierzchnicy Kościoła - wręcz przeciwnie: są zbyt ufni, zbyt ulegli, ciągle dają się "robić w konia" przez swoją naiwność, tchórzostwo, niemoc i brak kompetencji. Są też tacy, którzy będąc czujni, interweniują skutecznie, tak jak ojciec Jacques Trousland, dawny główny wikariusz Soissons. Uważam, że pomimo napotykanych trudności, nie należało pozwalać "fruwać" nowym wspólnotom w taki sam sposób, jak niektórzy zaangażowani obserwatorzy radzą Kościołom pozostawić "latające znaki". Trzeba bez wątpienia połączyć w jedno dwie rzeczy: rękojmię, jaką daje Kościół i konieczność zagwarantowania minimum odpowiedniego postępowania (to drugie powinno zostać zdefiniowane). Przyznaję jednak, że odmawianie "fruwania" na wietrze nowych wspólnot uważających się za katolickie, razem z fantazmami ich założycieli, jest niebezpieczne w kontekście pojmowanej dziś tolerancji i wolności.

Uważam za żałosne, że w czasie, kiedy mnożą się tak kontrowersyjne wspólnoty, Kościoły dominujące (nie tylko Kościół katolicki), przez swoją ignorancję, niekompetencję, strach, albo z jeszcze innych przyczyn, nie posprzątają porządnie przed swoimi drzwiami. Wszystkim jest znany fakt, że ślepych i głuchych wcale nie ma więcej od tych, którzy z różnych względów nie chcą widzieć i słyszeć. Sekty, piekło - to zawsze inni. Ta manifestowana przez niektórych zwierzchników Kościoła niemożność widzenia tego, co się dzieje na ich terytorium i za ich przyzwoleniem (świadomym lub nieuświadomionym) może wyjść tylko ze szkodą dla członków wspólnot, tym bardziej że syndrom sekciarstwa i totalitaryzmu może dotknąć każdą wspólnotę (nawet tradycyjną). Zadowolenie się stwierdzeniem: "osądzimy drzewo po jego owocach", jest cokolwiek niewystarczające, by nie powiedzieć nieodpowiedzialne (Tym bardziej, że jednycm z podstawowych dobrych owoców jest czystość przekazywanej wiary. Jeśli ten owoc jest nadgniły nic nie pomoże powoływanie się na inne owoce, które są przecież obecne i w wyznaniach nawet najbardziej oddalonych od prawdy jedynej.).

Mówię to myśląc o naszej drodze wspólnotowej, rozpoczętej w latach sześćdziesiątych i zakończonej w sposób dramatyczny dwadzieścia pięć lat później (po procesie, wydaleniu księdza-założyciela i w końcu rozpadnięciu się wspólnoty). Otóż jestem przekonany, że ta przygoda mogła przyjąć bardziej korzystny przebieg wydarzeń, to znaczy odnaleźć równowagę, gdyby władze kościelne, wykazując więcej kompetencji, wcześniej zainterweniowały w trakcie redagowania konstytucji, aby dokonać korekty niektórych wybranych orientacji, zabronić pewnych praktyk, a zwłaszcza zakreślić granice władzy naszego kapłana-założyciela. I nawet gdyby doszło do porażki, to jednak pozwoliłoby ograniczyć rozmiar strat, które były znaczne, zarówno na płaszczyźnie ludzkiej, jak i na płaszczyźnie wiary. Gdyby władze kościelne nie uznały naszej konstytucji, wspólnota implodowałaby z pewnością dużo szybciej. I być może nasz założyciel miałby większe trudności w pociągnięciu nas ku swojej dewiacji, zwłaszcza że w tym momencie jego wpływ na grupę nie był jeszcze taki duży.

W czasach, kiedy Kościół tyle mówi o obronie godności ludzkiej, o "odmowie gwałtu w służbie prawdy" i o swojej nadziei pokładanej w nowych wspólnotach, w których daje się "wszystko", nie wydawałoby mi się zbytecznym, żeby Kościół uwrażliwił się na pewne realia. Dramaty, takie jak te, które wydarzyły się w byłej Rodzinie z Nazaretu, zdarzyły się również gdzie indziej, a jeszcze inne z pewnością będą miały miejsce. Ta książka chce właśnie to pokazać.

Podsumowując powiem, że Kościół katolicki, "ekspert w dziedzinie humanitaryzmu", nie stawia barier ochronnych dla nowych wspólnot (jak choćby zwykły zakaz spowiedzi u księdza należącego do wspólnoty), które pojawiają się w jego łonie. Niektóre z tych nowych wspólnot, mając rękojmię Kościoła lub będąc pod jego protekcją, staną się celem ataku dla różnych stowarzyszeń obronnych lub będą w sposób dramatyczny niszczyć od wewnątrz ku wielkiemu zdziwieniu otoczenia. Kościół powinien ponosić konsekwencje za swój brak odpowiedzialności. Ponadto, podstawową rzeczą, jakiej można oczekiwać od wspólnot chrześcijańskich, jest to, że dążą one do bycia wzorcem (przy pomocy kompetentnej instancji) w kwestii zachowania szacunku dla elementarnych praw jednostki. Otóż, doświadczenie i obserwacje pokazują, że w tym względzie niektóre z nich (nie tylko nowe wspólnoty) są prawdziwą karykaturą, absolutnym zaprzeczeniem wszelkich takich wzorców. Jest to przyczyna, dla której sugeruję, żeby Kościół katolicki (i dlaczego nie inne wyznania?) zredagował kartę właściwego postępowania, egzekwującą te elementarne prawa i sprawował kontrolę nad ścisłym jej przestrzeganiem. W ten sposób mógłby pokazać wspólnotom

Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone
strona główna