Teksty Magisterium

 powrót


Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Klimat prawie jak w inkwizycji

 

świadectwo bez daty


Nie jest bynajmniej moim zamiarem osądzić w tym piśmie i potępić dzieło, którym żyje tylu braci, w tym okresie dziejów Kościoła, mianowicie Drogę Wiary, zwaną neokatechumenalną.

Chcę sprecyzować: sąd dotyczący Ruchu neokatechumenalnego nie może opierać się jedynie na przebadaniu tekstu, którym się oni posługują jako podstawą i fundamentem swojej formacji.

Trzeba bowiem koniecznie, według mego doświadczenia, wstąpić do tego Ruchu, długo żyć w tym środowisku, aby odkryć to, co z samych tekstów nie wynika i czego nawet biskupom, tylekroć zapraszanym z celebrą, nie udaje się stwierdzić. Dziewięć lat mego życia przeżyłam z nimi, a odeszłam od nich odczuwając na własnej skórze i na własnym sumieniu bolesną ranę, poczucie winy, które mnie prześladowało przez dalszych parę lat. Jestem mężatką, mam męża, mam dzieci; wciąż zmienne rozkłady zajęć i odpowiedzialności, powodujące zmęczenie, stałe napięcie i stresy psychiczne, które Droga narzucała, nieraz powodowały wśród nas gwałtowne dyskusje, kontrowersje, nieporozumienia, oskarżenia i ostre sądy.

Okres naprawdę twardy, angażujący aż do obsesji, rozpoczyna się po zakończeniu etapu przygotowawczego. Zaczynają się zebrania co dwa tygodnie, trwające bez końca, zwoływane zawsze w nocy, z których wraca się do domu z głową skołowaną i rozszumiałą od tych myśli, którymi ją naładowano, a które tamują ci oddech i zmuszają do roztrząsań, nieporozumień, krzykliwej "wymiany zdań", nawet do rozchodzenia się z mężem i dziećmi. Doszło do zerwania, gdyśmy zaczęli przygotowywać się do pierwszej "Eucharystii" w sobotę wieczorem, potem te trzydniowe konwiwencje z dala od domu (…). Musiałam wtedy pozostawiać swoje dzieci same w mieszkaniu, a było to dla grupy normalne, ponieważ tam uważają je za "bożki-idole", ja zaś nie miałam nikogo do pomocy, ani matki, ani sióstr, po prostu nikogo.

W moim bilansie zawsze musiałam uwzględniać 250-300 tysięcy; odczuwałam ich ciężar!

Bez tych zebrań nie mogłam kontynuować Drogi, odmawiano mi "rytu wręczenia psałterza", jako że, aby otrzymać ten psałterz, trzeba było brać udział w owych zebraniach, wysłuchać katechezy o Samarytance, poddać się egzorcyzmom i otrzymać od "prezbitera" "księgę modlitw".

Zaznaczam, że jestem katoliczką od urodzenia, wywodzę się z Akcji Katolickiej, sama uczyłam katechizmu, z łaski Bożej mieszkam w parafii, gdzie staram się pomagać, w czym tylko mogę. Wstąpienie do wspólnoty wynikło z pragnienia, aby dla siebie samej pogłębić rozumienie Słowa Bożego. Z tego względu, i tylko z tego, jestem im wdzięczna; pierwsze lata były bardzo korzystne, gdyż prowadził je wzorcowo pewien prezbiter, poważny i całkowicie zgodny z Matką Kościołem. Nauczyłam się w tym środowisku czuwać nad sobą, kontrolować siebie, może nawet stałam się lepsza w oczach Pana Boga, lecz to było dziełem Boga, nie wspólnoty! Albo się mylę?

Tak zwani "dalecy" (lontani) zbliżają się do Drogi, ale od Kościoła (tego oficjalnego) w dalszym ciągu trzymają się z dala, jak tylko mogą. Niestety, na tych zebraniach-katechezach, trwających latami, wciąż mówi się źle o księżach, o duchowieństwie, że przez 2000 lat niewiele potrafili zdziałać. A robi się to wobec osób "maluczkich" nie tylko z wieku, ale przede wszystkim z racji słabej wiary, niskiej zdolności odróżniania prawdy od fałszu. Wielu ulega temu zgorszeniu, jak ogłuszeni idą za opinią negatywną i w końcu zaczynają wierzyć, że Kościół obecnie nazywa się "Neokatechumenatem".

Powiedziałam już, że aby poznać Ruch neokatechumenalny nie wystarczy przeczytać teksty katechez; warto też posłuchać sporadycznych wystąpień jakiegoś super-katechisty, warto również pożyć dłużej wewnątrz wspólnoty, gdzie Kiko jest "Słowem", któremu musi się być posłusznym, gdzie mówi się, że księża nie rozumieją tego, co istotne: "Ruszyliby się ze swoich foteli, wyszliby ze swego seminarium, wyjechaliby, aby ofiarować swe życie tak jak nasi "wędrownicy" (misjonarze - uw. tłum.). To jest prawdziwa wiara!"

Indoktrynacja trwa bez przerwy, aż do granic obsesji. Powtarza się po sto razy:

"Jeśli występujesz z Drogi, występujesz z Kościoła, odchodzisz od Boga (a więc prawie Sąd Ostateczny: katechista jest moim Bogiem, który ma prawo mnie sądzić?). Bierzesz na siebie ciężką odpowiedzialność, a konsekwencje spadną na twoją rodzinę." W końcu jest się uzależnionym, zastraszonym, niezdolnym do posłuchania impulsów rozumu nie do końca jeszcze straconego. No i odejście stamtąd staje się coraz trudniejsze, jest bowiem jeszcze coś, co cię rozdziera i zamąca ci myśli: mianowicie skrutynia, które cię wciągają.

Ja przeszłam dwa skrutynia, publiczne sprawozdania ze swego życia, wobec 60 osób, które nie miały żadnego obowiązku zachowania tajemnicy…

Katechiści, w atmosferze, która trąci inkwizycją, mówią ci, że znajdujesz się wobec Krzyża, że masz mówić o sobie, jaką byłaś, o twoich bożkach, jak i czy w ogóle ich pokonałaś. A ty zaczynasz mówić. Sama obecność przy takich scenach jest męczarnią. Upokorzenie tego, który mówi … a mówi o swoich nędzach. Ale to nie wystarcza. Prowadzący skrutynium pcha swoje palce coraz głębiej, chce się dowiedzieć o sprawach najgłębiej ukrytych. Gdy powiedziałam, że moje dotychczasowe życie było poświęcone dzieciom i mężowi, którego teraz staram się kochać jak brata w Chrystusie, podczas gdy przedtem trochę się go bałam i czułam się od niego zależna, on mi na to odpowiedział: "Ty nie kochasz swego męża". Wyobraźcie sobie te chwilę: wyrok super-katechisty, pomruki wśród braci na sali, mój mąż, który czerwienieje z wściekłości, ja, która nie wytrzymuję i wybucham płaczem, mój proboszcz, który przysłuchiwał się temu ze złożonymi rękami i ze spuszczona głową, bardziej jeszcze czerwony ode mnie. Twoja historia skończona, teraz kolej na brata, na siostrę. I oto: Ktoś powiada, że miał kochanki, ktoś inny, że się narkotyzował.

Ktoś, w obecności rodziców, wyznaje, że miał zakazane stosunki cielesne.

Ktoś wywleka nienawiści i urazy, pogrzebane od lat, do własnych rodziców, nieobecnych tutaj, a więc nie mogących się bronić. Wszystko staje się publiczne: piękne to, brzydkie to? - sama nie wiem.

Może na kogoś podziałało to dobrze, ale inni są zalęknieni i przeżywają swą wiarę w udręce, z moralnym "kacem".

A przecież Chrystus nigdy nie wymagał takich rzeczy od grzeszników, których napotykał? Kościół nigdy tak nie postępował z człowiekiem, który się zbliżał do trybunału pokuty? Jakim prawem ci zwykli ludzie świeccy, którzy nawet nie znają teologii moralnej, czują się upoważnieni do uzurpowania sobie roli spowiedników własnych braci, od których wymagają ujawnienia dokładnego, ze wszystkimi szczegółami, wszystkich nędz ich życia? I gdy ta spowiedź ciągnie się dalej, jej uczestnicy z drżeniem oczekują, że się publicznie ujawni to, co o mężu, o żonie, o dzieciach nigdy im nawet przez myśl nie przeszło.

W ten sposób rujnuje się wszelką godność osobistą, wszelkie zaufanie. Budzą się podejrzenia, podziały, nienawiści. A jeszcze katechiści nakładają pokuty horrendalne, irracjonalne, jako warunek pozostania w Ruchu. A po tym wszystkim, co zostało opowiedziane, dokąd że się odważy pójść biedny "penitent"? Grupa staje się właściwie jego więzieniem, z którego nie będzie mógł wydostać się na wolność, chyba że z nadludzkim wysiłkiem.

Ja wyszłam na "chrześcijańską chabetę, taką od niedzieli", taką, która zdaniem wielu z nich, nie nadaje się już do niczego. Bo ci, co chodzą do kościoła bez zrozumienia "Słowa Bożego", nie mają żadnych zasług, bo "Duch Święty" nie jest dla wszystkich, potrzeba odpowiedniego kanału, zwanego Drogą neokatechumenalną.

Gdy się ich słucha, to nikt nie jest do niczego zobowiązany (tylko tak się mówi!), ale jesteś moralnie uwiązany. Zachęcają też młodych do pobierania się pomiędzy sobą ("szukajcie córek Izraela").

W Ruchu nie akceptuje się dożywotnich starych kawalerów i starych panien: albo się pobierają (a w takim wypadku żona lub mąż muszą - po jakimś czasie - wstąpić do Ruchu), albo muszą odejść.

Jest w Ruchu taka nieprzytomna katecheza, która stara się przeforsować pogląd, że praca, dom, dzieci to są pogańskie idole (bożki), z których należy zrezygnować. A jednak ten superkatechista ma w Dolomitach willę, żonę, która pracuje jako pediatra, własny dom w Rzymie i płatną opiekunkę dla swoich pięciorga dzieci.

Nie ma sakramentu (małżeństwa, bierzmowania, Komunii), któryby miał pierwszeństwo przed ich konwiwencją.

Jeśli kogoś zabraknie na konwiwencji, bo musiał być obecny na ślubie, przy bierzmowaniu lub Pierwszej Komunii, otrzymuje ostrą naganę, ponieważ konwiwencja ma wartość wyższą od wszelkiego sakramentu.

"Ty tę swoją przyjemność przedłożyłeś ponad Boga, postawiłeś Boga na drugim miejscu!"

Po tylu latach indoktrynacji jakby wbijanej ci obuchem, traci się w końcu kontrolę nad rozeznaniem, wciąż się boisz, że cokolwiek robisz, robisz źle. A z ust katechisty wciąż czytasz negatywną ocenę.

"Złożyłeś swój podpis na Biblii wspólnoty, nie możesz jej zdradzić…"

"Wszystkim opowiedziałaś o swoim krzyżu… nie możesz teraz od nich odejść."

"Jeśli do tego kosza nie wrzucisz pieniędzy, pierścieni, czeków, aut, domów, nie możesz kochać Boga… należysz do świata Mamony."

Na pewnym spotkaniu w Aricinazzo widziałam pewnego księdza z Rieti, siedzącego na krześle na środku sali. Urządzono mu "dochodzenie" 3 stopnia z tej jedynie przyczyny, że miał na ręku zegarek, z którym nie chciał się rozstać, bo był dla niego pamiątką. Ażeby tego księdza pognębić, posunęli się aż do pomawiania go o uprawianie masturbacji! Już nie powiem nic więcej.

Oto kilka tylko spraw, nie żeby je potępić, ale dlaczego Kościół nie przywoła ich do porządku? Być może szukają Boga lepiej ode mnie, ale miałoby to wielkie znaczenie, gdyby Kościół poskromił i złagodził ich zuchwalstwo bez granic, ich fanatyzm, uzależnianie ludzi od siebie.

- Usłyszałam tu kazanie piętnujące faryzeizm i pierwszego faryzeusza napotkałam tu - to były moje ostatnie słowa do mego katechisty. - Twoja wina, twoja wina, twoja bardzo wielka wina! To taka jest Droga neokatechumenalna? Kimże ty jesteś? Chcesz zając miejsce Boga?

Odpowiedział mi: "To prawda. Może jesteśmy faryzeuszami, pomódl się za mnie!"

Jeszcze dotąd cierpię, brakuje mi tych cotygodniowych spotkań z tymi braćmi, z którymi dzieliłam radości i obawy, którym podarowałam tyle godzin mojego życia (…) gdyż byłam zawsze obecna, ale że kto od nich odchodzi, staje się niegodziwcem, to teraz płacę "nie- istnieniem" dla nich mojej osoby. Nikt cię nie zaprosi, nikt nie zatelefonuje, nikt cię nie odwiedza, zaledwie się ktoś ukłoni. Taka to jest miłość-życzliwość?

Taka to jest miłość ku braciom aż do wymiaru Krzyża, o której tyle mówią i z którą się tak obnoszą jako ze znakiem wyróżniającym ich przynależność do Ruchu neokatechumenalnego?

Doświadczyłam sama, gdy od nich odeszłam, że jest wprost przeciwnie.

Biada temu, kto opuszcza ten ruch! Trzeba go bezwzględnie unikać, gdyż jest opętany przez złego ducha! Niejeden, wiedząc o tym, tkwi tam nadal, żeby nie zostać zepchniętym na margines, wyobcowanym i wyizolowanym.

Wielu trudno jest zapomnieć o konwiwencjach i wieloletnich przyjaźniach, o pewnych więziach psychicznych i moralnych, które przez długi czas ich łączyły. Znam kapłanów, których tam, w tych wspólnotach, zrujnowano na ciele i na duszy. Wiszą nad nimi, jak miecz Damoklesa, te skrutynia, którym zostali poddani wobec tylu wiernych!

Biskupi nie wiedza o tych sprawach, gdyż tych skrutyniów nigdy nie byli świadkami. Być może to, co mówię, wyda im się oszczerstwem. Ale to jest czysta prawda!

Nie obciążam ich za to winą. Błagam za nimi Ducha Świętego, aby ich oświecił w tym, co nie dociera do ich świadomości, dla dobra Kościoła i dusz, których pasterzami zostali ustanowieni.

(List podpisany)


Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone
strona główna