powrót
Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

 

Leszek Żebrowski

 

"Biała księga" Jedwabnego

 

 

Góra urodziła mysz

Przez prawie dwa i pół roku, czyli od początku "afery" Jedwabnego, "Nasza Polska" informowała Czytelników o wszystkim, co dotyczyło tej sprawy. Jako jedni z pierwszych publikowaliśmy dokumenty, ujawnialiśmy niekonsekwencje śledztwa, selektywne podejście do źródeł. Głos na łamach "NP" zabierały różne osoby, na ogół zorientowane w zachowanej dokumentacji, wskazujące źródła nie znane IPN-owi. Domagaliśmy się ujawnienia wszystkich, powtarzam - wszystkich - dokumentów dotyczących bezpośrednio i pośrednio sprawy Jedwabnego, rozumiejąc jej konsekwencje międzynarodowe. Nie było odzewu. Byliśmy natomiast wszyscy uspokajani, że trwa śledztwo, że jest tajemnica, że po jego zakończeniu dowiemy się całej prawdy.

 

Rzeczy pominięte

Finałem miała być Biała księga, której publikację przekładano z miesiąca na miesiąc, co mogło świadczyć, że trwa jej dalsze doskonalenie lub też, że IPN liczy na zmęczenie opinii publicznej i jeśli otrzymamy niekoniecznie to, co było zapowiadane, to nic się nie stanie.

I tak się stało. W Księdze - a właściwie w "Księgach", bo całość (w dwóch tomach) liczy około tysiąca stron dokumentów i kilkaset stron analiz, wprowadzeń i artykułów, zarówno historycznych, jak i prawnych - nie ma rzeczy współczesnych: zeznań świadków i materiałów zgromadzonych dla potrzeb śledztwa. Nie wiemy zatem, dlaczego pewne zeznania zostały całkowicie zignorowane i uznane za niewiarygodne, a inne przeciwnie. Na jakiej podstawie prokurator orzekł, że ze strony polskiej brało udział w mordowaniu Żydów kilkadziesiąt osób, a nie na przykład kilkanaście. Dlaczego rola Niemców została sprowadzona wyłącznie do inspiracji i kiedy to oni dyskretnie "usunęli się" z Jedwabnego, choć jeszcze rano była tam grupa gestapowców? Nie ma wyników pseudoekshumacji ani ekspertyz, na jakiej podstawie prawnej ją nagle przerwano. Wielu rzeczy w dalszym ciągu nie wiemy...

 

Kieres znów mija się z prawdą

Prezes IPN prof. Leon Kieres zapowiada w przedmowie, że w księgach zawarta jest "cała wiedza" na temat Jedwabnego. Jest to nieprawda: poza brakiem dokumentów wytworzonych w śledztwie (a ich publikację prof. Kieres zapowiadał wielokrotnie) nie ma też innych dokumentów, do których IPN z jakichś powodów nie dotarł. Nie ma więc opracowania (z 1949 roku) Waldemara Macholla z białostockiego SS (szefa referatu IV A3) o działalności niemieckich grup specjalnych na Białostocczyźnie latem 1941 roku. Nie ma też relacji Ryvki Kajzer (zamieszczonej w żydowskiej księdze pamiątkowej miejscowości Sokoły w 1962 roku), która 10 lipca 1941 roku była na rynku w Jedwabnem. Według niej, zbrodnię popełnili Niemcy z pomocą miejscowych chłopów. Z jej opowieści skorzystał w 1980 roku rabin Baker, opracowując żydowską księgę Jedwabnego, ale - jakoś tak mu wyszło? - nie bardzo trzymał się oryginału i rolę Niemców pominął.

Nie ma informacji, jak należy traktować rzekomy "odpis" relacji Szmula Wasersztejna sporządzony dla potrzeb śledztwa w 1949 roku przez Żydowski Instytut Historyczny w Warszawie, zawierający... więcej danych niż oryginał. Nie ma też jednoznacznych rozstrzygnięć, czy jego relacje (obie, choć w szczegółach wykluczają się) są w ogóle wiarygodne, bo przecież nawet IPN pośrednio uznał, że nie był on świadkiem wydarzeń.

 

Warstwa interpretacyjna - deprecjonowanie relacji polskich

Publikacja dokumentów (nawet nie wszystkich) jest faktycznie wydarzeniem: przy wszelkich wyłuszczonych wyżej uwarunkowaniach rozszerza to znacznie naszą wiedzę i pozwala na wyrobienie osądu, który może być poparty materiałem źródłowym. Nie da się tego powiedzieć o warstwie interpretacyjnej, czyli o artykułach i analizach zamieszczonych w pierwszym tomie Księgi, a jest tego, jak już wspomniałem, ponad 1000 stron. Paweł Machcewicz, autor merytorycznego wstępu zapowiada, że Księga jest próbą - cząstkową i wstępną - przedstawienia zjawisk pomijanych dotąd milczeniem, tak jakby nigdy przedtem nie było o tym mowy. Jeśli tak, to taka postawa do czegoś zobowiązuje. A mamy zjawisko deprecjonowania (oczywiście na ogół w "białych rękawiczkach") wszystkich relacji, dokumentów i ocen strony polskiej i jednoczesnego podkreślania roli źródeł żydowskich, choć wielokrotnie wyszło na jaw, że są krzywdzące, stronnicze i bywają całkowicie nieprawdziwe.

Paweł Machcewicz tak bowiem ocenia relacje polskie: nacechowane są subiektywizmem, emocjami, często zawierają informacje zasłyszane, nieprawdziwe, będące wyrazem obiegowych (czy wręcz stereotypowych) sądów. Dalej autor twierdzi, że są bardzo ważnym źródłem dla odtworzenia nastrojów polskiej ludności, między innymi ocen zachowań Żydów (zapamiętajmy to - to tylko "oceny" i "nastroje", zatem jako źródło wiedzy o wydarzeniach i faktach są już bezwartościowe?) i od razu ponownie zastrzega się: z pewnością jest w nich wiele niesłusznych czy wręcz krzywdzących generalizacji. Wobec relacji i wspomnień żydowskich nie jest już taki podejrzliwy: Relacje żydowskie (...) nacechowane są emocjami, skądinąd w pełni zrozumiałymi (...) niektóre są zapisem wiedzy zbiorowej przeżyć kilku osób (...). Zawierają wiele nieścisłych informacji (...) co jest w pełni zrozumiałe (...). Prawda, jak ładnie i "politycznie poprawnie" można wybrnąć z niezręcznej sytuacji, gdy ma się do czynienia ze stereotypami i nieprawdziwymi informacjami? Można to po prostu "w pełni zrozumieć", czyli faktycznie przyjąć je bez zastrzeżeń... Szkoda, że Machcewicz nie stosuje tu zasady równości. Czymże bowiem jest "relacja" Szymona Datnera oparta na "wspomnieniu" osoby czy osób, które... nie były świadkami wydarzeń?

Przy takim podejściu zrozumiałe stają się zaskakujące, nienaukowe i niczym nie poparte twierdzenia zawarte w analizach szczegółowych. Tenże Paweł Machcewicz twierdzi np., że jakoby latem 1941 roku został wprowadzony zakaz sprzedaży Żydom artykułów żywnościowych, co miało być nawiązaniem... do akcji antyżydowskich z lat trzydziestych. Istnieje jednak wystarczająco dużo mocnych relacji i wspomnień żydowskich, że taka akcja miała miejsce, ale ze strony handlarzy żydowskich wobec ludności polskiej jesienią 1939 roku. Takie rozumowanie nazwać można odwracaniem kota ogonem, a nie rzetelną analizą historyczną.

 

Kolaboracja Żydów z Sowietami to wytwór wyobraźni Polaków

Jan Milewski odkrywa, że kolaboracja żydowska w latach 1939-1941 nie wyróżniała się niczym szczególnym, a tak naprawdę była wytworem... wyobraźni polskich mieszkańców. Co na to świadkowie historii, ci wywożeni w bydlęcych wagonach, którzy byli denuncjowani przez miejscowych Żydów (sąsiadów!) przychodzących z czerwonymi opaskami na ramieniu, z karabinami, w towarzystwie NKWD? Czy to ich chorobliwe, przesycone antysemityzmem urojenia? A kto rabował dobra materialne wywożonych? Przecież to nie tylko polska wyobraźnia, bo mówią o tym liczne źródła żydowskie. I - czy są znane przypadki, że to Polacy przychodzili pomagać NKWD-zistom w deportacji Żydów, czy jednak odwrotnie?

 

Naciąganie statystyki

Marcin Urynowicz, autor wielce uczonej analizy demograficznej, dochodzi do wniosku: najbardziej prawdopodobne wydaje się, że na przełomie czerwca i lipca 1941 r. społeczność żydowska w Jedwabnem, licząca najprawdopodobniej około tysiąca osób, została powiększona o bliżej nieokreśloną liczbę uchodźców z okolicznych miejscowości. Na koniec łagodzi nieco swe rozdęte rozumowanie, pisząc, że liczba 1600 Żydów (...) wydaje się w świetle dzisiejszego stanu wiedzy nie do utrzymania. Co tu ma się "wydawać" - przecież od dawna wiemy, że w całym rejonie jedwabieńskim było raptem 1200 Żydów (z tego zaś, według relacji żydowskich, aż... 1500 miało zginąć tylko w Radziłowie, a gdzie inne miejscowości?). Z Jedwabnego, liczącego niespełna 600 Żydów, część z nich uciekła przecież z Sowietami, część młodych mężczyzn Sowieci powołali do wojska, uchodźcy żydowscy w 1941 roku znaleźli się w Łomży i innych miejscowościach, po 10 lipca 1941 roku jeszcze ponad 100 pozostało w Jedwabnem. Coś ten bilans się nie zgadza... Ale cóż, statystyka to nie historia, tu naciągnąć się nie da. Ponadto całkowicie pominięte zostały dane z nekropolii zawartej w księdze Jedwabnego, ale tam wśród ofiar wojny umieszczono nawet tych, którzy ją... przeżyli, jak choćby Izraela (Józefa) Grądowskiego.

 

Księża to antysemici

Dariusz Libionka, szczególny miłośnik Kościoła katolickiego w Polsce, podaje nie sprawdzone relacje o antysemickich jakoby postawach poszczególnych księży tak, jakby to były fakty dowiedzione naukowo. Jan Tomasz Gross też "dowiódł", że biskup łomżyński Stanisław Łukomski miał jakoby brać od Żydów okup (złoto, kandelabry), choć go tam w ogóle wówczas nie było.

I wreszcie - kolejne "ustalenia": Andrzej Rzepliński, badacz skądinąd rzetelny, kwestionuje zeznania aresztowanych, że wydobywano je od nich siłą. Dziś wystarczająco dużo wiemy o tamtym okresie, możemy więc z pewnością twierdzić co innego: aresztowanych bito i torturowano nawet wtedy, gdy w ogóle nie było to potrzebne. Taka była bowiem reguła postępowania oficerów śledczych UB.

 

Udział Niemców nie ustalony

Pozostaje konkluzja zawarta w rozważaniach Pawła Machcewicza: nie ustalono precyzyjnie, jaką rolę w wydarzeniach 10 lipca 1941 r. odegrali Niemcy, na czym konkretnie polegała inspiracja z ich strony. Czyli - w dalszym ciągu nie wiemy tego, co najważniejsze. Po co zatem ogromny nakład sił i środków na analizy i mniemania, które nas nie tylko nie przybliżają do prawdy, ale najczęściej wprowadzają w błąd? Czy po to czekaliśmy tyle czasu, ażeby na własne oczy zobaczyć, iż góra może urodzić mysz? r

Leszek Żebrowski
Nasza Polska



Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone
strona główna


Powiadomienia o nowościach na stronie fundacji


nowości wydawnicze