powrót
Dariusz HybelUnia Europejska w drodze do totalitarnego superpaństwa
|
Copyright (c) 2000 Fundacja Antyk. Wszelkie prawa zastrzeżone.
...demokracja bez uwzględnienia niezmiennych wartości wcze-śniej lub później przekształca się w jawny lub zamaskowany totalitaryzm!...
PRODUCENCI DEFICYTU DEMOKRACJI Współczesny świat składa niemal boskie hołdy demokracji. Od Prawdy i Dobra nierzadko ważniejsze jest to, czy sprawa przeszła demokratyczną procedurę. Wydaje się nawet, że dla wielu demokracja jest jedyną miarą świata, w którym się obracają. Jako uczestnicy rzeczywistości polityczno-społecznej mamy być ponoć zanurzeni w ów system, w którym głos mędrca ma taką samą wartość jak głos głupca... Demokracja wynoszona jest na najwyższy piedestał także w Unii Europejskiej. Niestety jest to tylko forma, za którą w sensie politycznym kryje się pustka, przerażająca pustka. Gdy przyjrzymy się, w jaki sposób „Piętnastka” stanowi prawo, które obowiązuje jej europejskich „poddanych”, okazuje się, że demokracji jest w tym procesie tyle, co na lekarstwo.
Zgodnie z trójpodziałem władzy zaproponowanym przez Monteskiusza, we współczesnych państwach demokratycznych parlamenty zajmują się stanowieniem prawa (władza ustawodawcza), rządy odpowiadają za wcielanie prawa w życie (władza wykonawcza), sądy mają natomiast stać na straży przestrzegania prawa (władza sądownicza). Istnienie parlamentu wiąże się z przyjętą powszechnie regułą o suwerenności narodu, który w demokratycznych wyborach deleguje swoich przedstawicieli do uchwalania prawa. Parlamentarzyści wykonując władzę ustawodawczą mają reprezentować lud, którego życie organizowane jest za pośrednictwem stanowionego prawa. W Unii Europejskiej prawie w ogóle taki proces nie zachodzi. W UE stanowieniem prawa wcale nie zajmuje się – jakby można sądzić - Parlament Europejski, jedyna unijna instytucja pochodząca z demokratycznych wyborów (626 posłów, frekwencja wyborcza w czerwcu 1999 r. – 49 proc.). Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego uniokraci, dla których werbalnie demokracja jest najwyższą wartością (ma status złotego cielca?) tak bardzo ją w praktyce lekceważą? Unia Europejska została stworzona i jest budowana wyłącznie przez elity polityczne. Ukazuje to sposób stanowienia prawa (skomplikowane, nieprzejrzyste procedury, oddalone od zwykłego człowieka). Jeśli chodzi o uprawnienia legislacyjne to ocenia się, że już ponad 65 proc., a w przypadku prawa gospodarczego – 80 proc. swych kompetencji parlamenty narodowe państw członkowskich przekazały na rzecz Unii[1]. Ale przecież uchwalaniem prawa nie zajmuje się Parlament Europejski – to jedyne ciało w UE wyłaniane w drodze powszechnych wyborów lecz... Rada Unii Europejskiej. A Rada jest zgromadzeniem europejskich elit partyjnych, które bez liczenia się z mieszkańcami „Piętnastki” ustalają reguły życia i wyznaczają kierunek politycznych przemian. Sytuacja jest przygnębiająca. Członkowie Rady przed nikim nie odpowiadają. A przecież w ich ręce złożona została ogromna władza. Jedyną namiastką odpowiedzialności jest odpowiedzialność poszczególnych ministrów przed ich parlamentami narodowymi... Nie ma mowy jednak o odpowiedzialności politycznej na szczeblu europejskim. W skład Rady UE, która niezgodnie z Monteskiuszem łączy w sobie władzę ustawodawczą i wykonawczą, wchodzą ministrowie poszczególnych resortów każdego z państw członkowskich. Za najważniejszych uznawani są ministrowie spraw zagranicznych. W posiedzeniach Rady biorą udział ministrowie odpowiedzialni za resort, którego tematyka jest poruszana. Ten najważniejszy w UE organ legislacyjny występuje albo jako Rada Generalna (ministrowie spraw zagranicznych) albo jako Rada Specjalistyczna – w zależności od dziedziny, odnośnie której podejmowane są decyzje (ministrowie rolnictwa, przemysłu, zdrowia, spraw wewnętrznych, itp.). Przewodnictwo w Radzie UE na zasadzie półrocznej rotacji pełnią kolejno wszystkie państwa członkowskie. Szefuje jej każdorazowo minister spraw zagranicznych kraju sprawującego przewodnictwo. Członkowie Rady UE, choć nie pochodzą z demokratycznych wyborów i choć nikt ich do tego nie uprawomocnił, podejmują najważniejsze decyzje dotyczące losów współczesnych Europejczyków. Jest to działanie prowadzone z premedytacją. Ociekający od obłudy, złotouści unijni „demokraci” integrują Europę nie posiadając do realizacji tego celu żadnej demokratycznej legitymacji ze strony ludzi. Czyż to nie kłóci się z kanonem unijnego demokraty? Czyż nie jest łamaniem zasad demokracji uchwalanie i narzucanie państwom praw ustanowionych przez ministerialną elitę, której nie wiążą żadne procedury wyborcze z mieszkańcami Starego Kontynentu? To, co wyczynia Rada UE, jest najzwyczajniejszą w świecie haniebną polityczną uzurpacją – wykonywaniem władzy ponad głowami narodów zamieszkujących państwa Unii Europejskiej. W praktyce przyjmuje ona formę uchwalania rozporządzeń (prawo urzeczywistniane bezpośrednio we wszystkich krajach „Piętnastki” i to bez potrzeby wpisywania go do ustawodawstwa narodowego), dyrektyw (prawo zobowiązujące poszczególne państwa do realizacji określonego celu, przy pozostawieniu im swobody wyboru formy i środków), decyzji (prawo zobowiązujące tych, do których zostało skierowane, np. określone państwa, firmy a nawet osoby fizyczne), zalecenia i opinie (nie wiążą krajów członkowskich). Wygląda na to, że demokracja jest tylko wtedy dobra, jeśli służy uzurpatorom i ich wizji zjednoczonej Europy. Na ten czas bez demokracji można się obejść, stopniowo sącząc prawa ograniczające suwerenność europejskich narodów i budując unijne superpaństwo. Brak demokratycznej legitymacji do stanowienia prawa jest we współczesnym świecie powodem do wszczęcia alarmu, do wyrażania sprzeciwu. Tymczasem w przypadku Rady UE wszystko jest w porządku. Pociąg o nazwie Unia Europejska jedzie sobie dalej w najlepsze. Przebąkuje się co prawda eufemistycznie o tzw. „deficycie demokracji” panującym w UE i potrzebie jego likwidacji, ale nikt z tego powodu nie zatrzymuje procesu montowania paneuropejskiej struktury. Zapewne, kiedy już na dobre będą ustanowione jej podwaliny, wówczas unijni kreatorzy łaskawie uznają za pilną i nie cierpiącą zwłoki konieczność zlikwidowania nieszczęsnego „deficytu demokracji”. Ma się rozumieć – dla dobra wszystkich mieszkańców europejskich miast i wsi zebranych w jednym politycznym kołchozie. Zamiast unii niezależnych, suwerennych państw, w pełni otrzymamy wówczas unię europejskich obywateli. Zresztą proces obdarzania Parlamentu Europejskiego coraz większymi uprawnieniami legislacyjnymi powoli postępuje. Jest to kierunek działania mający z jednej strony uczynić Unię bardziej demokratyczną (zamknąć usta krytykom), z drugiej nadawać jej – poprzez poszerzanie zakresu władzy ustawodawczej dla PE – charakteru jednego państwa. Znaczenie Parlamentu wzrosło w 1986 r., kiedy przyjęto Jednolity Akt Europejski, który (art. 149) w ramach procesu stanowienia prawa (drugie czytanie) umożliwił strasburgskim posłom wpływanie na postanowienia Rady UE; ale Radzie - ma się rozumieć - dalej pozostawiono uprawnienie do podjęcie ostatecznej decyzji. PE obdarzono także przywilejem współdecydowania w kwestii przyjęcia do Wspólnoty Europejskiej nowych państw oraz zawierania układów stowarzyszeniowych. Dalsze rozszerzenie kompetencji nastąpiło na mocy Traktatu z Maastricht (1992 r.) i Traktatu Amsterdamskiego (1997 r.). Parlament Europejski odtąd wypowiada się w kwestii wyborów Komisji Europejskiej (możliwość akceptowania bądź odrzucania kandydatów – nie wybór), podejmuje decyzje o zdymisjonowaniu KE (potrzeba 2/3 głosów), ma wpływ na uchwalanie budżetu – bez zgody Parlamentu nie może być przyjęty. Tendencja do przekazywania coraz większych uprawnień legislacyjnych Parlamentowi Europejskiemu, wiąże się także z dążeniem profederacyjnych polityków do rezygnacji z zasady jednomyślności podczas stanowienia prawa, jaka obowiązuje jeszcze w niektórych sprawach członków Rady UE (np. uchwalanie podatków, przystąpienie nowego państwa do UE). Unijni kreatorzy chcą w ten sposób upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze: chcą likwidować „kłujący w oczy” tzw. „deficyt demokracji”, do którego z premedytacją doprowadzili i którym się przez długie lata bez żenady posługiwali. Po drugie: chcą doprowadzić do ostatecznego usankcjonowania budowy jednego bytu politycznego, dla którego prawo stanowiłby europejski Parlament w oparciu o regułę większości. Tragikomicznie pobrzmiewa w tym kontekście postulat, który pojawia się czasami na europejskich salonach, jako recepta na zmniejszenie „deficytu demokracji”, by w proces legislacyjno-decyzyjny unijnych instytucji bardziej zaangażować parlamenty narodowe. Najpierw w ogromnym stopniu ograniczono ich kompetencje ustawodawcze, teraz podnosi się potrzebę pełnienia przez nie roli legislacyjnego listka figowego. Czyżby uniokraci bali się rosnących w krajach członkowskich tendencji antyunijnych? Niechybnie tak.
BEZ ZAUFANIA CZYLI WIELKI BRAT Czy człowiek szanujący wolność może odnosić się z życzliwością do politycznego tworu, który debatuje nad dopuszczeniem do produkcji oscypka, rozstrzyga rozmiary jabłka czy wydaje dyrektywy odnośnie używania drabiny? Jak niebezpiecznie daleko przesunęła się granica akceptacji dla wychodzących z Unii Europejskiej centralistycznych uregulowań różnych aspektów życia współczesnego mieszkańca Starego Kontynentu. Czy brukselskie regulacje obficie produkowane przez uniokratów nie są wyrazem zatraty zdrowego rozsądku? Czy nie występuje tu mechanizm samo napędzającej się urzędniczej maszyny, gdzie dyrektywa goni dyrektywę, wkraczając coraz głębiej i silniej w coraz to nowe dziedziny rzeczywistości? W ten sposób obniża się próg społecznej wrażliwości na rosnącą omnipotencję brukselskich komisarzy.
Jeszcze kilkanaście lat temu powszechny wybuch śmiechu skomentowałby wieść, gdyby władza w Moskwie debatowała nad zakazem produkcji przez polskie zakłady małych ogórków kiszonych (Bruksela łaskawie zezwoliła na ich kiszenie... w naszych domach). Operacja taka byłaby przecież dalekim echem chińskiego programu „wszyscy chodzimy w takich samych mundurkach”. Dziś przed idiotycznymi rozporządzeniami, dyrektywami, standardami tworzonymi namiętnie przez socjalistów z Komisji Europejskiej, „stoją na baczność” w Polsce całe tabuny polityków z pierwszych stron gazet, dziennikarzy czy biznesmenów.
O prześmiewczej krytyce nie ma mowy. Wszak grozi to utratą pozycji, przerwaniem kariery, spadkiem dochodów. I potem taki np. Jacek Pawlicki, czołowy korespondent Gazety Wyborczej z Brukseli, serwuje Polakom – jak gdyby nigdy nic - radosne nowiny, że tamtejsi eurotomani nie zabronią nam produkować bryndzy, oscypka, zsiadłego mleka czy wina owocowego (to akurat na żądanie urzędników musi być opatrzone etykietą „owocowe” – wiadomo, wg socjalistycznych standardów z UE przeciętny klient jest tak głupi, że nie potrafi odróżnić informacji zamieszczonej przez producenta wina z winogron od wina z innych owoców)[2]. Tego rodzaju doniesienia traktowane są z największą atencją. A ludzie, którzy niby wyzwolili się nie tak dawno z totalitarnego systemu, zapoznając się z nimi, używają swoich głów nie do myślenia, lecz do potakiwania. Istnieją oczywiście mity odnośnie unijnych regulacji, niemniej fakty skutecznie odstraszają człowieka wolności od Unii Europejskiej. Oto jak donosi PAI w swoim biuletynie poświęconym UE (nr 19/2002) komisarz ds. rolnictwa Franz Fischler zaproponował niedawno nową dyrektywę dotyczącą... jaj. Jego pracownicy opracowali szczegółowy sposób znakowania kurzych „skarbów”. Odpowiedni stempel na skorupce miałby informować np. o tym, kiedy jajko zostało zniesione, co jadła kura-matka, gdzie i jak żyła, etc. Komisja Europejska dywagowała też nad możliwością umieszczania tekstów reklamowych na skorupkach jaj (póki co reklamy wolno umieszczać na pudełkach, w których są jaja trzymane i przewożone). Sam fakt podejmowania przez przyszły rząd Europy (takie są plany odnośnie przekształcenia KE) powyższych kwestii, jest wystarczającym memento, by wiać z objęć Brukseli jak najdalej. Potworny interwencjonizm skutkuje tym, że jeśli nawet dany producent wpadnie na pomysł sprzedawania jajek a`la pisanki, może w przyszłości napotkać dyrektywę, która takiego handlu zabroni. Podobnie dzieje się w przypadku tysięcy uregulowań. Podczas polskich negocjacji rolnych Unia przypomniała, że na jej terenie i zgodnie z przepisami małe ogórki nie mogą się znajdować w sprzedaży detalicznej. Są przeznaczone wyłącznie dla branży przetwórczej. A klient, który sam coś chciałby zrobić z małych ogóreczków? A klient się w tej układance nie liczy. Mleko tłuste w Unii Europejskiej zawiera 3,5 proc. tłuszczu, więc Polska początkowo miała zrezygnować ze swoich 3,2 proc. W końcu Komisja Europejska zrobiła dla nas wyjątek. I tak – zgodnie z zasadą unijnego pacana, który dzięki UE decyduje o swoich własnych sprawach – możemy cieszyć się istnieniem na polskim rynku mleka tłustego z zawartością 3,2 proc. tłuszczu. Czyli tym, co do tej pory mieliśmy. No, ale musimy pamiętać, że surowe mleko od naszych krów, które stanie się później przedmiotem fermentacji, pasteryzacji i produkcji może maksymalnie zawierać w sobie tylko 100 tys. bakterii i 400 tys. komórek somatycznych w 1 mililitrze... I jeśli w przeciągu 2 godz. nie jest oddawane do zlewni, musi być koniecznie schłodzone do nie więcej niż 8 st. C – przy codziennym przekazywaniu, albo 6 st. C – przy oddawaniu rzadszym. Jak urzędniczy mus, to mus! Za ręcznymi regulacjami brukselskich decydentów stoją nierzadko pieniądze. Jak w przypadku osławionej już, mitycznej „krzywizny” bananów, która klasyfikuje je pod względem wielkości i jakości. W gruncie rzeczy chodzi w tym wszystkim o pochodzenie bananów. Tak się bowiem składa, że regulacje spełniają banany z byłych unijnych kolonii w Afryce i z jej zamorskich terenów. Natomiast „dziwnie” kłopoty ze spełnieniem norm mają banany z Ameryki Południowej i Środkowej, obłożone bajońskimi cłami. Na nasze nieszczęście Polska sprowadza głównie „niepoprawne”, tańsze banany amerykańskie. A na te nie ma zgody. Skończy się na tym, że kolejnym „dobrodziejstwem” dla Polaków po wejściu do Unii – dzięki której decydujemy o naszych własnych sprawach – będą... podwyżki cen bananów... Unia Europejska, będąc współczesnym rozsadnikiem mentalności Wielkiego Brata, ustaliła, że do 1 października 2006 r. ma zostać na jej terenie zrealizowany całkowity zakaz reklamy papierosów (muszą go wprowadzić parlamenty poszczególnych państw). Parlament Europejski przegłosował takie prawo już w 1998 r. Przeciwko zakazowi protestowały koncerny tytoniowe, a także... wydawcy prasy, którzy obawiają się spadku wpływów z reklam tytoniu. Ci drudzy mają rzeczywiście powody do narzekań. Ale ci pierwsi? Wszak w krajach, które znajdowały się pod wpływem sowieckiego Wielkiego Brata, np. w Polsce, w ogóle nie reklamowano tytoniu, a ludzie palili na potęgę. I to mimo, że mieli dostęp (z małymi wyjątkami) tylko do marnej jakości papierosów. Nie było reklamy a palili – chyba nawet więcej niż teraz, gdy w Polsce można jeszcze gdzie niegdzie tytoń reklamować. Kto wie, czy przy wprowadzaniu w życie unijnego zakazu nie zadziała zasada: zakazane pociąga i smakuje bardziej. I w efekcie nie dość, że nie zmniejszy się ilość palaczy, to zajdzie zjawisko odwrotne – zwiększy. A koncerny tytoniowe nie będą miały powodów do zmartwień. W atmosferze wchodzącego w życie unijnego zakazu reklamy papierosów (pracuje nad nim np. belgijski parlament - zakaz ma obowiązywać od 1 sierpnia 2003 r.) Międzynarodowa Federacja Samochodowa (FIA) w październiku 2002 r. skreśliła wyścig o Grand Prix Belgii z kalendarza imprez odbywanych w ramach mistrzostw świata Formuły 1 w roku 2003. Solidarność szefów organizujących „wyścigi bardzo szybkich samochodów” z koncernami tytoniowymi polega na tym, że te ostatnie masowo sponsorują Formułę 1. Europejskim kibicom Formuły 1 Wielki Brat z Brukseli zaaplikował nie lada dylemat, czy aby ich ulubiona dyscyplina sportu nie przejdzie w stan spoczynku. Komisarz ds. zdrowia i ochrony konsumentów Dawid Byrne wysłał ostre, ganiące słowa o gonitwie za zyskiem pod adresem FIA oraz szefów ekip, które nie chciały startować, gdyż musiałyby zrezygnować z umieszczenia reklam papierosów na swych samochodach. Byrne`a, który jest w UE głównym inicjatorem centralistycznej dyrektywy, skrytykowali z kolei działacze sportowi słusznie pytając, czy nie lepiej było zostawić poszczególnym krajom swobodę w kwestii antytytoniowych rozstrzygnięć. Według FIA koncerny tytoniowe przekazują rocznie na zawody samochodowe ok. 350 mln dolarów. I co, czyżby Byrne chciał teraz zastąpić gonitwę za zyskiem dotacjami dla Formuły 1 z pieniędzy podatników, za pośrednictwem jakiejś unijnej komórki ds. formuły 1?
Zapędy uniokratów do regulowania życia mieszkańcom Europy są niezmierzone (pamiętajmy, że dorobek prawny Unii Europejskiej, tzw. acquis communautaire liczy dziesiątki tysięcy stron, a także pamiętajmy o słowach Cycerona, że „im więcej praw, tym mniej sprawiedliwości”!). To według unijnego prawa marchewka jest owocem, znajdując się na liście norm dotyczących produkcji dżemów. Dzięki temu Portugalczycy mogą sprzedawać swoje marchewkowe dżemy na terenie „Piętnastki”. To UE ustaliła dopuszczalny poziom hałasu kosiarek i sposób jego weryfikowania. Zniszczyła tym samym różnorodność, jaka panowała pod tym względem w krajach Europy Zachodniej. To Unia tworząc wspólnotowe prawo bhp uregulowała prawidłowy kąt oparcia biurowego krzesła (do tyłu o 30 proc., do przodu o 10 proc.), odległość oczu od komputera czy kąt łokcia osoby piszącej. To UE ustaliła, że jabłka mają mieć średnice co najmniej 55 mm. To Unia ustaliła standard butelek, w których sprzedaje się alkohole (75 centylitrów – wino, 70 centylitrów – wódka). To uniokraci z Komisji Europejskiej debatowali nad przyszłością angielskich autobusów piętrowych (wprowadzić nowe „bezpieczne” zalecenia czy wycofać z ruchu? wybrano pierwsze rozwiązanie). To UE pod koniec maja 1998 r. zaserwowała swoim ludziom prawo, w myśl którego kierowca z odebranym prawem jazdy w jednym kraju „Piętnastki”, nie może już kierować w pozostałych. To unijni komisarze – zgodnie z soc-mentalnością „wszyscy mamy takie same ubranka” – postanowili wycofać z ruchu motorowery o mocy wyższej niż 74 kw. (żeby niby było mniej wypadków). To Unia zajęła się tworzeniem listy dopuszczalnych nazw artykułów nie będących pochodzenia mlecznego, występujących jednak potocznie jako mleczne. Nie ma na niej, jak chcieli Brytyjczycy, np. „mleka sojowego”. Póki co uniokraci nie zaproponowali nowej nazwy. To Unia glajszachtuje przepisy dotyczące stosowania słodzików, substancji aromatyzujących i barwników. Hurtem decyduje, jakie ich rodzaje i do jakich produktów mogą być stosowane. To w UE przez ponad rok debatowano nad dyrektywą dotyczącą korzystania z drabiny. Od 2001 r. wiemy, że najpierw trzeba osobę z niej korzystającą przeszkolić, sama drabina ma być ustawiona stabilnie, aby jej szczeble znajdowały się w pozycji poziomej. Wystarczy przykładów zamachu na ludzką wolność w wykonaniu brukselskiego Wielkiego Brata? A przecież to ledwie początek... Jednak wystarczy do pozbawienia Unii Europejskiej jakiegokolwiek zaufania.
Architekci Unii Europejskiej systematycznie, od wielu już lat, zawłaszczają na swój propagandowy użytek słowa „Europa” czy „europejski”. Chodzi o to, by przeciętny człowiek – mieszkaniec Polski, kraju członkowskiego czy stowarzyszonego, nie śmiał nawet pomyśleć inaczej niż utożsamiając Europę z Unią Europejską. A to przecież – banalna konstatacja - nie to samo. Do, nachalnego wręcz, promowania widzenia Europy i tego co europejskie wyłącznie przez pryzmat UE, unijni propagandziści wykorzystują, czasem subtelnie czasem grubiańsko, także religię. W podstawowej broszurze propagandowej „Unia bez tajemnic. Wczoraj – dziś –jutro”, wydanej przez Pełnomocnika Rządu ds. Informacji Europejskiej – Sławomira Wiatra, pośród kilkudziesięciu rozdziałów na temat instytucji UE, jest również punkt zatytułowany „Patroni Europy”. Wymienieni są tam – Św. Benedykt z Nursji, Św. Cyryl, Św. Metody, Św. Brygida Szwedzka, Św. Katarzyna ze Sieny i Św. Edyta Stein[3]. Nieodparcie pojawia się pytanie, dlaczego p. Wiatr zdecydował się na zdawkowe przypomnienie sylwetek wielkich katolickich świętych, którzy swoim życiem wybitnie naznaczyli Stary Kontynent duchem Chrystusa? Przecież to nijak nie koresponduje z nieukrywaną wrogością unijnych polityków, którzy np. opracowywali Kartę Praw Podstawowych, a teraz przygotowują projekt unijnej Konstytucji, pomijając w tych dokumentach nie tylko jakiekolwiek odwołanie do Boga, chrześcijańskiego dziedzictwa Europy, ale w ogóle religii. Przywołani święci są patronami całego kontynentu europejskiego z jego różnorakim dziedzictwem i współczesnymi bolączkami (także dotyczącymi państw „Piętnastki’), a nie bytu politycznego jakim jest Unia Europejska. Ale czyż rządowemu pełnomocnikowi nie chodzi właśnie o to, by w świadomości Polaków owych świętych subtelnie uczynić patronami UE? Czyż działanie takie nie wpisuje się doskonale w nieustanne tresowanie Polaków zbitką pojęciową: „Europa to Unia Europejska” i „Co dobre dla UE dobre dla Europy”? Jak przemyślnie pod względem propagandowym współgra rozdział „Patroni Europy” z tytułem innego rozdziału „Kim byli Ojcowie – Założyciele Europy?”[4]. Prawdziwa rewelacja! Schuman, Monnet, Adenauer, Gasperi, Spaak i Retinger – „Założycielami Europy”. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będziemy trenowani, że tak naprawdę prawdziwą historię Europy należy liczyć dopiero od 18 kwietnia 1951 r. W tym bowiem roku zaczęła się „nowa era” Europy: sześć państw – Niemcy, Francja, Belgia, Holandia, Luksemburg i Włochy – podpisało Traktat Paryski ustanawiający Europejską Wspólnotę Węgla i Stali. Wszystko co wydarzyło się przed to datą jest nieważne. Europa narodziła się w 1951 r. Uniokraci nawiązaliby tym samym do paru lewicowych rewolucji, które dopiero od momentu swoich triumfalnych, krwawych dokonań pozwalały ludziom liczyć czas... Autorzy broszury piszą w innych miejscach, że chodzi im o „twórców zjednoczonej Europy” i „pierwsze kroki ku zjednoczeniu”. Niestety nic nie wspominają, że Unia Europejska to nie jest nowy projekt zjednoczeniowy Starego Kontynentu. Swoje plany w tym zakresie mieli np. wybitni przywódcy socjalistyczni: Hitler i Stalin, a wcześniej np. cesarze rzymscy czy niemieccy.
Swoistą pociechą dla maluczkich jest świadomość, że politycy i ich zaborcze koncepcje zjednoczeniowe przemijają jak trawa, a chrześcijaństwo ze swoimi wartościami i świętymi trwa i trwać będzie. Z procesu przemijania nie są naturalnie wyłączeni twórcy obecnego projektu politycznego zwanego Unią Europejską, czczeni buńczucznie w broszurze Wiatra jako „założyciele Europy”.
Podobną do rządowego pełnomocnika metodę subtelnego utożsamiania Europy z Unią Europejską, wykorzystując do tego celu religię chrześcijańską, uskutecznia magazyn „Unia & Polska” (wydawca: Krzysztof Bobiński, redaktor naczelny: Marek Sarjusz-Wolski). Na dzień wizyty Jana Pawła II na krakowskich Błoniach w 2002 r., redakcja przygotowała specjalny numer pisma zatytułowany „Kościół w Unii”. Magazyn, który specjalizuje się w promowaniu UE, również zamieścił krótkie biogramy katolickich patronów Europy. W kontekście poruszanej przez redakcję tematyki przesłanie – zwłaszcza dla mniej wyczulonego czytelnika i obrabianego przez mainstreamowe media - wydaje się oczywiste: „to Unia Europejska ma swoich patronów, bo przecież współcześnie Europa to... właściwie UE”. Wszyscy przecież nieustannie mówią, a pismo „Unia & Polska” nawet w pierwszym rzędzie, że „integrując się z Piętnastką idziemy do Europy”. Co więcej, wygląda na to, że uniofanatycy chcieliby, aby nawet święci jakoś tak szybciej zmienili kierunek swych metafizycznych interwencji, orientując je bardziej według aktaualnych układów geopolitycznych. Nic z tego, płaszcz modlitewnej opieki patronów Europy rozpościera się i nad Norwegią, Szwajcarią, Islandią, Andorą, San Marino, Monako, Białorusią, Ukrainą, Rosją, Watykanem, Lichtensteinem czy Gibraltarem – ale o tym nie chcemy pamiętać. I lepiej ludziom o tym nie przypominać. Bo po co mają patrzeć na Europę inaczej niż przez subtelnie wkładane im na nosy unijne okulary. Z tej okazji, że Papież podczas pobytu w kraju miał wizytować sanktuarium w Łagiewnikach, redakcja magazynu „Unia & Polski” popełniła w swym okolicznościowym numerze artykuł „Boże Miłosierdzie w Łagiewnikach”[5]. Pointa tekstu jest zdumiewająca: „Kult Miłosierdzia Bożego, w formach przekazanych przez świętą siostrę Faustynę, już stał się kultem europejskim”. Cóż za ograniczająca Boga konstatacja? Przecież jej autorzy doskonale wiedzą, że spośród różnych nabożeństw istniejących w Kościele Katolickim, właśnie nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego staje się niezwykle popularne na całym świecie. Nie ma obecnie kontynentu, gdzie by nie czczono Miłosierdzia Bożego w formie przekazanej przez siostrę Faustynę. No ale dla autorów „U&P” w tle uprawianej propagandy najważniejszy jest „kult europejski”. A stąd już tylko mały kroczek do pozaargumentacyjnego przekazu, że właściwie ten kult wspiera... zjednoczenie Europy... w ramach Unii Europejskiej. No bo przecież, zgodnie z propagandą - to, co dziś na Starym Kontynencie jest europejskie jest automatycznie unijne. Inne myślenie nie powinno nawet nikomu zaświtać. A jeśli do propagowania powyższej zbitki świadomościowej można wykorzystać religię, to dlaczego nie... Unijni fachowcy już dawno stwierdzili, że w tym temacie wszystkie chwyty są dozwolone. W perspektywie referendum i przy intensyfikującej się agitacji brakuje już tylko, żebyśmy się dowiedzieli, że koniecznie musimy iść do Unii Europejskiej, bo tak nam kazał sam Chrystus mówiąc: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody... Europy”.
Jednym z istotnych utrudnień na drodze do pełnej realizacji planu stworzenia unijnego megapaństwa jest wciąż niewielka świadomość wśród mieszkańców Starego Kontynentu tego, co nazywa się ogólnie „europejską tożsamością”. Chodzi tu o „europejską tożsamość” rozumianą w kontekście tworzonego bytu polityczno-społeczno-gospodarczego jakim jest Unia Europejska, a nie o proste uświadomienie sobie własnych korzeni cywilizacyjnych. Wśród zwolenników UE są tacy, którym wprost marzy się, by przeciętny obywatel Francji, Niemiec, Hiszpanii czy Polski potrafił bez najmniejszych wątpliwości wzbudzić w sobie refleksję w rodzaju: „Jestem przede wszystkim unijnym Europejczykiem, a dopiero potem mieszkańcem Polski, Hiszpanii, Niemiec czy Francji”. Osiągnięcie tego celu wciąż jest odległe, niemniej – trawestując powiedzenie Konfucjusza o najdalszej podróży, która zaczyna się od pierwszego kroku – pokonanie drogi w celu wtłoczenia ludziom do głów „unijnej, paneuropejskiej tożsamości” zaczyna się od prowadzenia niewinnych, najmniejszych nawet działań. W budowanie „europejskiej świadomości” zaangażowana jest cała machina unijnej integracji - począwszy od wspólnych instytucji politycznych (np. Parlament Europejski), poprzez gospodarcze (np. jedna waluta euro), a skończywszy na instytucjach społecznych i sądowniczych (np. Europejski Trybunał Sprawiedliwości). Jednak zmasowana integracja na poziomie gospodarczym, politycznym, bezpieczeństwa czy aparatu władzy to jeszcze za mało, by stworzyć sztuczną „europejską tożsamość”. Polacy są pod względem „zbiorowego prania mózgów” wybitnym przykładem odporności, gdy podczas zaborów skutecznie potrafili zachować własną tożsamość i nie ulegać germanizacji czy rusyfikacji. No, ale była wtedy co najmniej jedna istotna różnica. Aparat władzy (i wszystko, co ze sobą niósł) funkcjonujący na ziemiach polskich był wtedy traktowany jako obcy i wprowadzony przemocą. W przypadku aparatu władzy Unii Europejskiej, która drastycznie ograniczyła suwerenność państw członkowskich, jest inaczej – jej instytucje traktowane są przez gros mieszkańców „Piętnastki” jako swoje i dobrowolnie zaakceptowane. Podobny proces zachodzi w Polsce. Wielu mieszkańców kraju nad Wisłą i Odrą traktuje unijny aparat władzy wraz z jego integracyjnym horrorum jako rzecz niezwykle pożądaną, niemal zbawienną. Towarzyszy temu myśl, że będziemy mieli – za pośrednictwem swoich przedstawicieli - wpływ na sprawowanie władzy w UE. Obecny proces integracji dokonuje się w oparciu o tzw. 3 filary Unii (zaczęto o nich mówić od ratyfikacji Traktatu o Unii Europejskiej w Maastricht 10 grudnia 1991 r.). Pierwszy dotyczy gospodarki - ufundowany jest na trzech wspólnotach (Europejska Wspólnota Węgla i Stali, Euroatom, Europejska Wspólnota Gospodarcza). Swoim zakresem obejmuje m. in. wspólną politykę w dziedzinie rolnictwa, rybołówstwa, handlu, transportu, energii, ochrony środowiska, a także kierowanie strategią zatrudnienia, konkurencją, sprawami konsumenckimi, obroną cywilną, turystyką i sportem. Drugi filar to polityka zagraniczna i bezpieczeństwo. Trzeci filar związany jest natomiast z integracją w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych, np. funkcjonowanie Europolu, kierowanie polityką migracyjną i azylową, kontrola granic. UE aspiruje do bycia europejskim kolosem zbudowanym na trzech nogach. Z racji urzeczywistniania własnej wersji socjalizmu - z koszmarną dawką interwencjonizmu, fiskalizmu, ręcznego sterowania życiem obywateli - jest to kolos na glinianych nogach. Kolos bardziej podoba się politycznym i urzędniczym pseudo-elitom uczepionym brukselskich gabinetów niż zwykłym mieszkańcom krajów „Piętnastki”. Dla tych drugich Unia Europejska oznacza dodatkowy garb finansowy do uniesienia w postaci paneuropejskiej kasty decydentów i biurokratów. Okazuje się, że są tacy, którym wciąż mało standaryzującej i unifikacyjnej lawy, w postaci tysięcy rozporządzeń, dyrektyw czy zaleceń, rozlewających się z Brukseli na państwa członkowskie i aspirujące w zakresie obowiązywania trzech filarów UE. Polska Rada Ruchu Europejskiego wystąpiła 23 września 2002 r. z własnym apelem, by stworzyć czwarty filar UE obejmujący wspólną polityką integracyjną kulturę, naukę i edukację. Istotą apelu wydają się następujące słowa: „Ścisła współpraca w tych właśnie dziedzinach (kultury, nauki i edukacji – przyp. DH) wzmocniłaby dawne europejskie więzi, przyspieszające procesy tworzenia się europejskiej tożsamości, którą po usunięciu żelaznej kurtyny budować trzeba często na nowo”[6]. Członkowie PRRE - organizacja pozarządowa powstała w 1992 r., na której czele stoi senator Andrzej Wielowieyski - nie przedstawili jeszcze żadnych konkretów, w jaki sposób miałaby się dokonywać integracja w zakresie czwartego filaru. Niemniej winni sobie zdawać sprawę, że owe „dawne europejskie więzi”, które rzekomo afirmują, nie powstawały na skutek istnienia żadnej odgórnej komórki regulującej w poszczególnych krajach Europy, jak ma wyglądać szkolnictwo, rozwój nauki czy kształt kultury. Dziedziny te tak wspaniale się w Europie rozwijały, gdyż ufundowane były na zasadzie wolności przesyconej chrześcijaństwem, łacińskim prawem, greckim umiłowaniem prawdy. Nikt nie dekretował „europejskiej tożsamości”. Ona istniała niejako naturalnie, stanowiąc wspólny krąg cywilizacyjny poszczególnych państw, tworząc za pośrednictwem zamieszkujących je narodów – jak w kalejdoskopie - przepiękną mozaikę różnorodności. Wydaje się, że idea stworzenia czwartego filaru jest w Polsce wyciszona, mimo że jego ranga dla przyszłego kształtu UE jest fundamentalna i mimo że odbywały się już pierwsze publiczne konsultacje w tej sprawie (m .in. 25 listopada 2002 r. na Uniwersytecie Warszawskim). Twórcy pomysłu zdecydowali się nawet przedstawić go Konwentowi Europejskiemu opracowującemu unijną Konstytucję. Choć idea na pewno podoba się dużemu gronu wpływowych eurofanatyków w Polsce, jednak szersze podnoszenie jej przed unijnym referendum może tylko wzmocnić przeciwników UE i znacząco wpłynąć na wynik głosowania. Wizja jednolitych standardów dotyczących edukacji, kultury czy nauki (choć przecież Unia już realizuje na tym polu wiele różnych integracyjnych programów, np. Erasmus, Socrates, Arianne, Raphael, Kaleidoscope) narzucanych centralistycznie, może skutecznie wyleczyć z miłości do Brukseli wielu jej dzisiejszych adoratorów a także wpłynąć na decyzję osób wahających się, jak zagłosować podczas referendum akcesyjnego. Za rzecz niedopuszczalną może uchodzić fakt, że przedstawiciele Polskiej Rady Ruchu Europejskiego, chcąc przedstawić ideę czwartego filaru na forum Konwentu Europejskiego zupełnie pominęli w swoich planach władze RP[7]. Czyżby to był kasandryczny wyznacznik tego, jak należy się już obracać w unijnej polityce? Czyżby to był widomy znak, że opinia rządu polskiego na forum unijnych instytucji znaczy tyle, co machanie palcem w bucie? Zresztą w apelu PRRE nie ma słowa skierowanego do rządu polskiego. Są natomiast słowa skierowane „do wszystkich uczestników ruchu europejskiego w Polsce” oraz „przedstawicieli ruchu europejskiego w innych krajach”, przy czym pomysłodawcy liczą na ich pomoc i wsparcie w realizacji kolejnego fragmentu programu glajszachtowania współczesnej Europy: „Spróbujmy wspólnie skonkretyzować ten projekt i wprowadzić do publicznego obiegu, tworząc w ten sposób zarys czwartego filaru Unii Europejskiej, który powinien w przyszłości odegrać co najmniej taką rolę, jak trzy filary dotychczasowe”[8]. Swoich nazwisk dla poparcia czwartego filaru UE udzieliło kilku znanych unioentuzjastów i ludzi kultury. Wśród sygnatariuszy znaleźli się m. in. ks. Adam Boniecki, Stefan Bratkowski, Jan Kułakowski, Piotr Nowina-Konopka, Edmund Wnuk-Lipiński, Barbara Skarga, Ryszard Kapuściński, Wojciech Kilar, Kazimierz Kutz, Henryk Samsonowicz, Krzysztof Zanussi. Ludzie ci podpisując apel podzielają pogląd, który wyraził senator Wielowieyski: „bez wspólnej polityki kulturalnej, edukacyjnej i naukowej, Europa nie będzie się jednoczyła”[9]. Łoł - wypada dodać – „nie będzie się jednoczyła” zgodnie z oczekiwaniami określonych elit... Zapatrzony w brukselski centralizm i dążenia polityków zmierzających do przekształcenia UE w rodzaj superpaństwa Wielowieyski wie, co mówi. Wyraża zresztą myśl, która doskwiera wielu unijnym konstruktorom. Wartości duchowe są ostatecznie tym, co może na trwałe spoić polityczny projekt o dzisiejszej nazwie Unia Europejska. Bez ostatecznego, sztucznego przecież, stworzenia „europejskiej świadomości” wtłaczanej przez pryzmat UE, plany twórców europejskiej integracji mogą ostatecznie spalić na panewce. Zaprawdę Wielowieyski wie, co mówi, gdy domaga się, by Bruksela decydowała o programach edukacyjnych w szkołach krajów, które będą członkami Unii. Obłudnie i zarazem fałszywie argumentuje, że bez nich nie będziemy mieli ukształtowanych właściwych „postaw szacunku dla innych ludzi, innych kultur i narodów. Bez tego nie będzie europejskości i lepszego współdziałania ludzi”[10]. Marzy się Wielowieyskiemu et consortes swoisty unijny kulturkampf, oj marzy. Tyle, że nie ma on nic wspólnego z szacunkiem dla ludzkiej wolności, która jest paliwem (nie tylko zresztą) europejskiej kultury, edukacji czy nauki. Jak wierzyć w słowa polityków w rodzaju Jana Kułakowskiego czy Piotra Nowiny-Konopki, kaptujących za Anschlusem do UE, którzy podczas krakowskiej konferencji 13 września 2002 r. „Modernizacja i Wiara” zarzekali się, że pod względem zapewnienia tożsamości narodowej, nie ma dla Polski ze strony Unii żadnych zagrożeń. Kułakowski zaklinał się: „Tożsamość narodowa jest fenomenem kulturowym, więc Unia Europejska nie ma kompetencji, by takiej tożsamości zagrozić”[11]. A Nowina-Konopka podobnie: „nikt w UE nie czyha na naszą tożsamość. Przeciwnie, w UE istnieją mechanizmy, które wzmacniają identyfikację narodową”[12]. Doprawdy, jak wierzyć obu naganiaczom, kiedy jednocześnie oni sami podpisali apel, by integracja europejska jeszcze bardziej postępowała - właśnie na poziomie kultury czy edukacji, a więc tych dziedzin, które najbardziej decydują o tożsamości, specyfice, odrębności, różnorodności poszczególnych narodów. Niewiadomo, kiedy w głowach Wielowieyskiego i innych członków PRRE zrodził się pomysł, by stworzyć czwarty filar UE, który zgodnie z ich planami ma dopomóc w tworzeniu ludu świadomego swej „europejskości”. W każdym razie już 11 kwietnia 1993 r. (homilia wygłoszona w katedrze przemyskiej) arcybiskup Ignacy Tokarczuk przestrzegał: „Stoi przed nami pokusa nowej utopii (...). W niektórych mózgach zrodziła się myśl stworzenia narodu europejskiego. Dlatego dążeniem niektórych sił międzynarodowych jest oderwanie narodów od korzeni, od kultur narodowych, od tradycji. (...) Powstać ma naród europejski, imperium europejskie, rządzone przez anonimowe siły, przez rozmaite moce masońskie i inne”[13]. Wygląda na to, że abp Tokarczuk to prawdziwy prorok naszych czasów...
JEDENASTE: BĘDZIESZ CHWALIŁ UNIĘ EUROPEJSKĄ Media w Polsce wykorzystując katolicyzm do propagowania UE, coraz bardziej przekraczają granice manipulacji. Wydawało się, że nie posuną się do takich absurdów, by twierdzić, że wejście do Unii Europejskiej jest „prawdą wiary katolickiej”. A kto jej nie akceptuje, ten nie zasługuje na miano rzymskiego katolika. Jesienią 2002 r. stało się inaczej. Jeśli chodzi o palmę intelektualnego skretynienia to zaczął ją dzierżyć tygodnik Wprost (15 września 2002). Na kanwie przetaczającej się co jakiś czas przez lewicowe media nagonki na o. Rydzyka i Radio Maryja, której celem jest dzielenie katolików, tygodnik Króla zamieścił tekst o rzekomym powstaniu w Polsce Kościoła toruńskokatolickiego i jego wojnie z Kościołem rzymskokatolickim[14]. Aby czytelnik artykułu Bogusława Mazura (wstyd człowieku!) mógł się stosownie zdiagnozować, gazeta zamieściła śmieszny i zarazem żałosny pod względem merytorycznym „Test wiary” – podtytuł: „Sprawdź, czy należysz do kościoła toruńskokatolickiego, czy rzymskokatolickiego”.
Jedno z pytań brzmi: „Czy popierasz integrację Polski z UE?” Jeśli mówisz „nie” zaliczasz się do Kościoła toruńskokatolickiego. Jeśli mówisz „tak” należysz do Kościoła rzymskokatolickiego. Jest to obrzydliwa manipulacja, która winna się znaleźć w podręcznikach z dziedziny propagandy. Nie wierzę, że redakcja tygodnika „Wprost”, dysponująca zapleczem tuzinów obrotnych redaktorów, nie zna tak podstawowej prawdy, że integracja z UE w ogóle nie jest, nie była i nigdy nie będzie przedmiotem wiary katolickiej. Dlaczego więc gazeta dopuszcza się perfidnej manipulacji?
Po pierwsze: redakcja zakłada, że część czytelników to religijni ignoranci, którzy są w stanie „łyknąć” twardogłowy przekaz: Polska w UE - to pewnie nowa prawda wiary jaką trzeba zaakceptować, skoro niektórzy hierarchowie Kościoła popierają naszą integrację. Po drugie: sugeruje się czytelnikowi, że jeśli nie słucha on Radia Maryja (najsilniejsze w Polsce medium antyunijne), które wraz z jego charyzmatycznym założycielem przedstawiane jest jako „oszołomskie” czy prawie „schizmatyckie” (ów Kościół toruńskokatolicki stworzony w chorych głowach redaktorów Wprost), to pozostaje tylko jeden wybór – popierać integrację Polski z Unią Europejską.
A przecież można w ogóle nie słuchać Radia Maryja oraz o. Tadeusza Rydzyka i nadal będąc rzymskim katolikiem sprzeciwiać się wcielaniu naszej Ojczyzny do UE. I to sprzeciwiać się z zupełnie innych powodów niż te, które przytaczane są na antenie radia redemptorystów. Ale jakoś tej możliwości gazeta Wprost swoim czytelnikom nie zaproponowała. A co, alternatywa taka nie istnieje? Oczywiście, że istnieje.
Manipulacja Wprost z wykorzystaniem katolicyzmu do nachalnego propagowania wstąpienia Polski do UE jest toporna. Ale są również metody subtelne. Jarosław Makowski (publicysta „Tygodnika Powszechnego”) postanowił po swojemu rozprawić się z Radiem Maryja i pomanipulować „katolicyzmem”. Na łamach dziennika Rzeczpospolitej, wpisując się w falę ataków na toruńskie radio i jego założyciela, stwierdził: „gdyby Radio Maryja posiadało ducha katolickiego, nigdy na jego falach nie usłyszelibyśmy antysemickich czy antyeuropejskich treści”[15].
Nie jestem stałym słuchaczem Radia Maryja, ale wtedy kiedy słuchałem tej rozgłośni, nigdy nikt nie wypowiadał tam antysemickich treści (ten zarzut Makowskiego przypomina sprawdzoną współcześnie na całym świecie metodę dezawuowania ludzi – „chlapnąć” przymiotnikiem bez przytoczenia konkretnych przykładów). Faktem jest natomiast, że wielokrotnie słyszałem na falach Radia Maryja treści krytyczne wobec UE (jak wynika z kontekstu artykułu, kiedy Makowski pisze „antyeuropejskie treści” chodzi mu o sprzeciw wobec Unii). Zawsze natomiast w toruńskim radiu z szacunkiem i troską odnoszono się do Europy, jako naszej kolebki cywilizacyjnej, kulturowej, a także do koncepcji Europy Ojczyzn.
Według publicysty „Tygodnika Powszechnego”, aby być nosicielem ducha katolickiego należy m. in. być zwolennikiem UE albo w tej sprawie milczeć. Jeśli natomiast Radio Maryja prezentuje na swych falach antyunijne stanowisko zaproszonych gości, aaa... to już automatycznie traci ducha katolickiego. A w jakimże to podręczniku teologii (vel duchowości) katolickiej zapisano, że aby promieniować duchem katolickim nie wolno być eurosceptykiem czy raczej uniosceptykiem? Naturalnie takiego podręcznika nie ma. Ale co szkodzi Makowskiemu z „Tygodnika Powszechnego” pomanipulować doktryną katolicką i subtelnie sugerować, że tylko zwolennik UE zasługuje na szczytne miano szerzyciela „ducha katolickiego”. Jeszcze inny sposób manipulowania przesłaniem katolickiej wiary spece od unijnej propagandy uskuteczniali podczas sierpniowej wizyty Jana Pawła II Krakowie. „Magazyn Europejski” (ponoć „niezależny”) „Unia & Polska” przygotował specjalny, bezpłatny numer zatytułowany ”Kościół w Unii”, rozdawany masowo na Błoniach. Numer jest aż żenujący po względem uskutecznianej manipulacji na katolikach. W artykule od redakcji (naczelnym magazynu „Unia & Polska” jest Marek Sarjusz-Wolski!) napisano: „W nadchodzących miesiącach przed narodowym referendum, które zadecyduje o przystąpieniu Polski do Unii, powinniśmy wszyscy odpowiedzieć sobie chociażby na trzy pytania: Czy katolicka Polska, która ma tak wiele do ofiarowania Unii Europejskiej, może się od niej odwrócić? Czy wolno katolickiej Polsce zagłosować przeciw integracji i zostawić unijnych katolików bez wsparcia, o które Ojciec Święty tak wytrwale zabiega? Czy potrafimy Europie dać świadectwo naszej wiary w papieskie słowa: „Nie lękajcie się”?[16]” Jeśli ktoś szuka kolejnego, dobitnego przykładu instrumentalnego wykorzystywania wiary katolickiej do wspierania politycznego bytu jakim jest UE, to ma go właśnie przed sobą. Aż chce się wołać: drodzy propagandyści i manipulatorzy z magazynu „Unia & Polska”. Nie żerujcie na niewiedzy ludzi. Nie ma absolutnie żadnego związku między faktem, że Polska będzie w UE bądź że jej tam nie będzie, a pielęgnowaniem wiary w krajach „Piętnastki”. Kościół katolicki jest obecny w państwach Unii Europejskiej i nie jest mu potrzebna do pełnienia swej misji polityczna obecność Polski w strukturach Unii. Poza tym Kościół w Europie Zachodniej był wspierany przez katolików polskich (vide: od dawna obecność polskich księży), zanim w waszych głowach pojawił się byt zwany Unią Europejską (przed którym padacie na twarz niczym przed współczesnym bożkiem). Porządek politycznej jedności pod egidą Brukseli nie ma nic wspólnego z porządkiem wiary katolickiej i głoszeniem Ewangelii. To są dwie różne rzeczywistości. Dobrze o tym wiecie, więc nie żerujcie na niewiedzy ludzi. Redaktorzy magazynu „Unia & Polska” rozdawanego na krakowskich Błoniach, poszli jednak jeszcze dalej w uprawianiu żenującej propagandy prounijnej. W okolicznościowym numerze ich pisma zawarta jest modlitwa do patronów Europy: „(...) modlimy się, Panie, niechaj uproszą jedność ludom Europy, abyśmy wszyscy byli jedno, jak uczył Chrystus, nasz Zbawiciel (...) Amen”[17]. Czy redaktorom „U&P” chodzi o jedność wiary katolików zakorzenionej w Zbawicielu, bo o taką właśnie jedność prosił Chrystus w swojej modlitwie arcykapłańskiej?[18] Nie, im chodzi o jedność z tego świata – polityczną, ekonomiczną, kulturową. Dla jej promowania potrafią nawet pomanipulować słowami Chrystusa, który przed śmiercią prosił o jedność wiary swoich uczniów (jakiż ograniczony jest Jezus w piśmie Sarjusza-Wolskiego – prosi tylko o jedność Europy a nie ludów całego świata...). Stosując dalej tę metodę, doczekamy się niedługo u unioentuzjastów jakiejś karkołomnej interpretacji, z której wynikać będzie, że Unia Europejska to dogmat wiary, który wywieść można z Pisma Świętego... A kto w ten dogmat nie wierzy? No wiadomo, należy go odesłać do urojonego Kościoła toruńskokatolickiego albo urojonego Kościoła ksenofobów. Ciekawe, że w tym samym numerze „Unia & Polska”, redakcja zamieściła wywiad z biskupem pomocniczym Toledo i sekretarzem Konferencji Episkopatu Hiszpanii Juanem Jose Asenjo. Czcigodny biskup wyraża zdziwienie, że w polskim Kościele są też duchowni, którzy nie akceptują wejścia Polski do UE: „Mogę sobie jednak wyobrazić, że niektórzy polscy biskupi mogą być przeciwni, ponieważ wyobrażają sobie, że przyczyni się to do dalszej sekularyzacji kraju. To nie jest właściwa odpowiedź, bowiem sekularyzacja będzie postępowała w każdej sytuacji; bez względu na to czy Polska będzie w Unii Europejskiej, czy nie”[19]. Prawda, że to jakieś fatum i jednocześnie wyraz małej wiary ze strony księdza biskupa: obojętnie gdzie się znajdziemy i tak będzie postępować sekularyzacja. W świetle takich słów to i manipulujący katolicyzmem redaktorzy „U & P” mają ciężki orzech do zgryzienia. Z jednej strony cynicznie apelują do katolików w Polsce, by wsparli stan katolicyzmu w Unii Europejskiej głosując w unijnym referendum na „tak”. Z drugiej strony dowiadują się, że i tak zwyciężać będzie sekularyzacja... Doprawdy fatum. Ciekawe skąd ono pochodzi? I czy aby nikt nim nie kieruje? Swoją drogą sekularyzacja chce postępować pełną parą. W okresie jesiennych 2002 r. medialnych ataków na Radio Maryja, Rafał Zakrzewski z „Gazety Wyborczej” zapragnął uderzać w mur, jakim jest toruńska rozgłośnia: „(...) każdy mur ma swoją wytrzymałość. Uderzajmy wspólnie – choćby delikatnie – a na pewno zacznie się kruszyć. I może w końcu doczekamy się Radia Maryja bez ojca Rydzyka”[20]. A co, pewnie wielebnego redemptorystę winien potem zastąpić Adam Michnik w roli głównej wraz z całym sztabem pomniejszych uniofanatyków perorujących, że po Dziesięciu Przykazaniach jest jedenaste: Będziesz chwalił Unię Europejską? Nie doczekanie wasze...
Odkąd wprowadzono w Polsce podatek VAT (1992 r.), jego zabójcza moc rozlewa się, niczym przygniatająca, wypalająca lawa, na coraz to nowe dziedziny gospodarki. Przez wszystkie minione lata utrzymywany był i dalej jest – zgodnie z żądaniami Unii Europejskiej (w 1992 r. wszedł w życie Układ Stowarzyszeniowy umożliwiający integrację Rzeczypospolitej w ramach UE) – jeden kierunek: VAT rośnie horrendalnie. Jest to swoista miara „dobrodziejstw” wchodzenia do Unii - rokrocznie wprowadzane są nowe stawki podatku VAT na kolejne artykuły. Jego funkcjonowanie w Polsce (konstrukcja, sposób obliczania, przedmiot i podstawa) opiera się oczywiście na rozwiązaniach unijnych. W naszym kraju podstawowa stawka podatku od wartości dodanej wynosi 22 proc. Doprawdy, pod tym względem nasi rodzimi eurowasale wykonali zadanie z naddatkiem. Według prawa Unii Europejskiej standardowa stawka VAT na większość towarów i usług powinna wynosić minimum 15 proc. Polscy politycy, kierując się niewątpliwie mentalnością fiskalną, dociążyli swój Naród stawką znacznie większą.
Na jawną kpinę zakrawałaby próba pocieszania, że wcale nie mamy najgorzej. Dwa kraje – Szwecja i Dania poszybowały podatkowo jeszcze dalej, ustalając u siebie podstawową stawkę VAT w wysokości 25 proc. No, ale taki Luksemburg przyjął stawkę 15 proc., Hiszpania 16 proc., Niemcy 16 proc., Portugalia 17 proc...
W podobnym duchu, nadgorliwych gnębicieli rodaków, zachowali się polscy uniopoddańcy, jeśli chodzi o wprowadzenie obniżonej stawki VAT. W UE wymagane jest co najmniej 5 proc., u nas wprowadzono 7 proc.
Skoro o ostatecznej wysokości obu stawek – standardowej i obniżonej decydują rządy poszczególnych państw (może się to zresztą w przyszłości zmienić), zachowanie władz Polski jest karygodne. Szacunek dla własnych obywateli i ich własności wymagałby, aby rządząca od 2001 r. koalicja SLD-UP-PSL (a wcześniej AWS – UW) przynajmniej obniżyła stawki VAT do minimalnie wymaganych wysokości. Niestety, w perspektywie rządów naszych socjalistów bezbożnych i pobożnych, jest to marzenie ściętej, podatkowej głowy...
Po wejściu do Unii Europejskiej, proces drenowania kieszeni podatnika będzie dotkliwie kontynuowany. Widać to doskonale przez pryzmat czekających nas w Unii Europejskiej kolejnych drastycznych podwyżek VAT, które wynegocjowali w Brukseli (dla czyjego dobra?) polscy przedstawiciele.
Rząd RP, na którego czele stał Jerzy Buzek, 7 grudnia 1999 r. otwarł rozdział negocjacyjny z UE na temat podatków. Dzieło podjęcia zobowiązań o zaaplikowaniu w Polsce unijnych wzorców podatkowych zakończone zostało przez gabinet Leszka Millera 21 marca 2002 r. Pointa podpisanego stanowiska jest tylko jedna: podwyżki, podwyżki i jeszcze raz podwyżki. Oto katalog haniebnych „korzyści” i „sukcesów” – tylko w zakresie VAT (jest to zasadniczy fragment negocjacyjnego rozdziału o podatkach) - za które przyjdzie nam zapłacić: a) w 2003 r.
- wzrasta z 12 do 22 proc. VAT na artykuły dla dzieci: łyżwy, narty, rowery i inne pojazdy, urządzenia do ogródków z drewna, zabawki i gry towarzyskie, a także meble dla dzieci do 7 lat, etc.;
b) w 2004 r.
- wzrasta z 7 do 22 proc. VAT na artykuły dziecięce (np. pieluchy, tornistry, zeszyty, wózki, smoczki);
- wzrasta z 7 do 22 proc. VAT na artykuły medyczne (np. strzykawki, opatrunki, okulary);
- wzrasta z 3 do 7 proc. VAT na produkty rolne – warzywa, owoce, zboża, mięsa, jaja;
- wzrasta z 3 do 7 proc. VAT na środki produkcji rolnej (np. pasze, maszyny rolnicze, nawozy);
- wzrasta z 7 do 22 proc. VAT (jeden z najwyższych w Europie) na materiały budowlane;
c) w 2008 r.
- wzrasta z 7 do 22 proc. VAT na gotowe domy i mieszkania, usługi i konserwację;
- wzrasta z 7 do 22 proc. VAT na usługi gastronomiczne (nie tylko w restauracjach ale także w zwykłych stołówkach zakładowych i szkolnych – ta ostatnia kategoria aktualnie zwolniona z podatku);
- pojawia się 22 proc. VAT na książki i czasopisma (obecnie 7 proc.) – w tym czasopisma specjalistyczne (aktualnie 0 proc.);
- wzrasta z 7 do 22 proc. VAT na usługi w budownictwie;
- pojawia się 22 proc. VAT na usługi pogrzebowe (aktualnie zwolnione z VAT).
Nie, to wcale nie jest koniec katalogu podwyżek VAT. W Unii Europejskiej szereg towarów i usług wciąż objętych jest stawką obniżoną podatku od wartości dodanej (np. dostawy wody, dostawy gazu ziemnego, artykuły spożywcze, napoje niealkoholowe, produkty farmaceutyczne, zwierzęta, sprzęt medyczny, transport pasażerski, bilety teatralne, ubrania). Jednak ich los już jest przesądzony. Z Brukseli dochodzą sygnały, iż unijni decydenci chcą stopniowo wycofywać się ze stawki obniżonej i coraz więcej towarów i usług obejmować stawką podstawową – a więc wyższą. Do tego dochodzą plany wprowadzenia coraz większej ilości zakazów odliczeń VAT przez przedsiębiorstwa.
Polska, jeśli zostanie wepchnięta do Wielkiej Socjalistycznej Wspólnoty Europejskiej, będzie się musiała dostosować do przyszłych dyrektyw podatkowych. Co nikomu – poza biurokratyczną, coraz bardziej nienawidzoną w Europie Zachodniej, kastą unijnych polit-urzędników - nie służy. Patologiczne wręcz utrzymywanie przez brukselskich biurokratów tendencji do podwyżek podatków owocować będzie wyszukiwaniem przez nich kolejnych dziedzin, które w ich opinii należy obciążyć nowymi daninami.
Za konsekwencje wprowadzenia VAT-owskich „prezentów” z Unii słono zapłacimy. VAT działa na klienta jak lawina. Z coraz większą kumulującą siłą uderza go... po kieszeni. Jeśli np. od 2004 r. ma nastąpić wzrost podatku na produkty rolne, to wzrost cen na rynku jaki z tego tytułu nastąpi nie będzie wynosił 4 proc. Będzie wyższy, spowodowany wzrostem podatku na środki produkcji rolnej. Wiadomo przecież, że baz paszy czy nawozów, rolnik nie dostarczy mięsa ani jaj.
Zaaplikowanie 22 proc. VAT w budownictwie to dotkliwy cios dla tej branży. Budownictwo, które w sposób naturalny winno być jednym z kół zamachowych gospodarki, zostaje w ten sposób wyhamowywane. Łańcuszek skutków w mieszkaniówce będzie następujący. Droższe mieszkania na rynku - mniej chętnych do ich kupna (przy tym dramaty wielu małżeństw, które borykają z brakiem własnego lokum, co z kolei utrudnia prowadzenie normalnego życia rodzinnego) – zmniejszona produkcja i sprzedaż mebli, dywanów, lamp, artykułów rtv i wyposażenia wnętrz – zwolnienia i wzrost bezrobocia w firmach, które nie mogą zarobić – nowe zasiłki owocujące wzrostem podatków... Już dziś wiele małżeństw z powodów finansowych ogranicza ilość posiadanych dzieci do jednego bądź dwóch. Perspektywa posiadania więcej potomstwa nawet nie jest brana pod uwagę. W tej sytuacji państwo, któremu winno zależeć na dzietności swoich obywateli, aplikuje im zabójcze dla rozwoju dzietności podatki na artykuły dziecięce i zabawki. Czyżby Bruksela szykowała się do wydania dyrektywy na temat modelu rodziny – tylko 2 plus 1? Wprowadzenie 22 proc. VAT na usługi pogrzebowe w obliczu bankruta jakim jest ZUS to prawdziwe curiosum. Czy ktoś łudzi się, że do 2008 r. instytucja ta stanie na nogi i będzie mogła wypłacać wyższe zasiłki pogrzebowe, by zrekompensować podatkowy narzut? To już pewniej jakiś lewicowy rząd, zgodnie ze swym lewym miłosierdziem, podejmie wysiłek, by skasować bądź ograniczyć „pogrzebówkę”. W perspektywie wzrostu podatku VAT na książki i czasopisma troska urzędników europejskich i polskich o edukację naszego społeczeństwa jest porażająca. Nie dość, że największą popularnością cieszą się wśród ludzi barwne tygodniki - które niewiadomo właściwie czy służą do oglądania czy do czytania - to jeszcze wymuszonym wzrostem cen pogłębiać się będzie niechęć do nabywania ambitniejszych czasopism, pozycji książkowych, naukowych i poniekąd zachęcać do pozostawania w objęciach kolorowej sieczki. Może o to właśnie chodzi? By ludzie za dużo nie myśleli i pozostawali ulegli oficjalnemu systemowi. W swoim działaniu VAT to skomplikowany podatek. Jego obliczanie jest pracochłonne. Nic dziwnego, że przedsiębiorcy, którzy mu podlegają, nawet ci drobni, muszą zlecać prowadzenie swych ksiąg specjalistom z biur rachunkowych. W urzędach skarbowych z kolei zatrudnionych jest tysiące urzędników, którzy zajmują się weryfikacją VAT-owskich deklaracji. Rządzący biurokraci z UE i Polski co rusz opracowują nowe tabele artykułów i usług, które mają być objęte podatkiem, nowe klasyfikacje i stawki, nowe rozporządzenia odnośnie posiadania kasy fiskalnej i przechowywania jej wydruków, etc. Ale zarówno rachmistrze i pracownicy fiskusa zajmujący się podatkiem od wartości dodanej, są w rzeczywistości specjalistami od sztucznie stworzonej wiedzy, która mówi o wrednym świecie polityczno-urzędniczych pomysłów na wyciągnięcie z kieszeni klientów jak największych ilości pieniędzy. Armia jeszcze innych ludzi kształci kolejnych uczestników VAT-owskiej ekwilibrystyki, która tak dotkliwie utrudnia ludziom życie – prowadzenie wolnej działalności gospodarczej. Za tym idzie z kolei ogromne marnotrawstwo ludzkiego czasu i ludzkiej energii. Zwłaszcza jeśli spojrzy się na całą sprawę z naprawdę głębokiej, wręcz metafizycznej perspektywy... Unijni i polscy biurokraci mają pożywkę. I nie ma się czemu dziwić, że w UE powiększa się deficyt budżetowy i dług publiczny, wzrost gospodarczy staje się coraz bardziej mikroskopijny... a coraz więcej ludzi pozostaje bez pracy i wyjeżdża z Europy do zamożnych Stanów Zjednoczonych. Günter Verheugen, komisarz odpowiedzialny za proces pączkowania „Piętnastki”, w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” nazwał rozszerzenie UE „wielką przygodą”. Komisarz zaapelował przy okazji, by procesu integracji z Unią nie sprowadzać „tylko do spraw materialnych”[21]. To niewątpliwie racja. Problem w tym, że zarówno architekci z Brukseli jak i nasi rodzimi unioentuzjaści dyskusję o rozszerzeniu Unii właśnie sprowadzają do spraw materialnych, mamiąc „złotym deszczem pieniędzy”, który ma rzekomo spaść na Polskę po wejściu do UE. Dzieje się tak, mimo że coraz bardziej do ludzi dociera prawda, iż żadnych pieniędzy z „wielkiej przygody” nie będzie. Może na pensje dla armii nowych, unijnych urzędników...za które zapłacimy z naszego budżetu. Natomiast znacznie ciekawsze są koszty, które przyjdzie zapłacić przeciętnemu Kowalskiemu za rozszerzenie UE. Ot, choćby te związane z przytoczonymi wyżej drakońskimi podwyżkami podatku VAT. A przecież na tym nie koniec podwyżek. Ale i te wystarczą, by uznać, że „wielka przygoda” socjalistyczna w postaci rozszerzenia UE jest bardzo droga. Zbyt droga i mało opłacalna, by w niej uczestniczyć. Zwłaszcza, że zgodnie z unijnym prawem, nie można się z niej wycofać. Z perspektywy wprowadzania do Polski zabójczych reguł unijnego fiskusa apel komisarza Verheugena, by nie sprowadzać integracji z UE do spraw materialnych jest jak najbardziej zrozumiały... Nieświadomość ludzi odnośnie prawdziwych kosztów integracji z „Piętnastką” jest unijnym budowniczym – zwłaszcza przed referendum – bardzo na rękę.
„Wejście Polski do Unii Europejskiej” jest sprawą, w której propagowanie zaangażowane są największe od 1989 r. środki finansowe i medialne. Specjalną rolę w tym procesie pełni władza. Za pośrednictwem Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej rządowi przedstawiciele kupują media, oferując stosowne dotacje w zamian za pożądane artykuły czy programy. W 2002 r. trwała w Polsce kolejna kampania propagandowa z inspiracji UKIE, którego nota bene pożałowania godnym symbolem jest unijna niebieska flaga z żółtymi gwiazdkami oraz dwoma literami „RP” w środku (Czyż nie jest to kolejny element oswajania Polaków z „ich” nową flagą? Jest smutne, że polski urząd przyjmuje jako swój znak rozpoznawczy flagę obcej struktury politycznej). Zajrzenie do „kuchni” konkursu dla mediów na dotacje oferowane przez Urząd jest niezwykle inspirujące i pouczające. Końcowa data realizacji rządowej akcji w postaci wyemitowania stosownych programów czy wydrukowania tekstów upływała 30 listopada 2002 r. (początek: 1 września 2002 r.). O maksymalne dotacje z UKIE w wysokości 70 tys. – dla projektów telewizyjnych, 50 tys. - dla projektów radiowych i prasowych, mogły się ubiegać zarówno podmioty publiczne jak i prywatne. Medialne projekty – zgodnie z regulaminem - „powinny obejmować działania z zakresu integracji europejskiej, mające na celu upowszechnianie wiedzy o Unii Europejskiej”. Oczywiście „zakres integracji” i „wiedza o UE” muszą być starannie dobrane pod oczekiwania Urzędu... A gdyby ktoś miał co do tego złudzenia, to istotny element regulaminu (6d) skutecznie złudzeń pozbawi: „komisja konkursowa nie ma obowiązku uzasadniania swych decyzji wobec instytucji zgłaszających projekty”[22]. Urząd Komitetu Integracji Europejskiej wyposażył wnioskodawców w specjalny załącznik[23] do regulaminu, w którym tak naprawdę zawarte zostały oczekiwania odnośnie realizacji medialnych projektów (materiał opracowany został przez Departament Komunikacji Społecznej i Informacji Europejskiej Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej oraz Departament Monitoringu Społecznego i Analiz Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – ufff, co za urzędniczy taaaasiemiec!). Chodzi o (roboczą) charakterystykę grup społecznych w Polsce ze względu na stosunek do UE i zalecenia, jak te grupy propagandowo „obrabiać” (przepraszam, jak napisał UKIE: „informować”). Na pierwszym miejscu Urząd wymienia „Ludzi sukcesu”, dla których integracja z UE „jest celem nie podlegającym dyskusji”, wszelkie trudności z tym związane mają charakter tymczasowy i żadne koszty – należy je minimalizować - nie mogą nam przesłonić głównego celu, jakim jest Unia Europejska. Samo zestawienie „Ludzie sukcesu” – ich prounijność już jest propagandowym nadużyciem. Konfabuluje informację, że sukces Polski możliwy jest tylko w UE, co nie jest prawdą. Można być przeciwnikiem wejścia do Unii i jednocześnie zaliczać się do ludzi sukcesu. Jak należy „informować” osoby ze specjalnej, rządowej grupy „Ludzi sukcesu”, którzy mają w głowie polityczną mantrę: „dla UE nie ma alternatywy”? Należy podtrzymywać ich nastawienie, że np. „UE to atrakcyjny projekt ekonomiczny”, „przełom w historii państwa”, a „akcesja naprawi państwo”. Gdzie w tym wszystkim prawda? Choćby w kwestii, że akcesja ma ponoć naprawić państwo polskie, gdy tak wiele politycznych działań związanych z Unią Europejską wskazuje na powolne uprawianie demontażu obecnej struktury państw w Europie, o czym wspominają cichaczem sami eurokraci. Kolejna grupa to „Prounijni idealiści”. Dla tych osób Unia to „oaza spokoju, bezpieczeństwa fizycznego i socjalnego, ładu społecznego i poczucia sensu”, „raj społeczno-gospodarczy (...) w porównaniu ze współczesną sytuacją Polski” - dzięki integracji odniesiemy same korzyści. Rządowi analitycy zaliczają do „prounijnych idealistów” m. in. młodzież w wieku 18 – 19 lat, osoby z wykształceniem podstawowym i zawodowym, gospodynie domowe. Przy wskazówkach dotyczących „informowania” wychodzi cała perfidia Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej. Na pierwszym miejscu rządowa instytucja zaleca: „informacje nie powinny burzyć idealnego wizerunku Unii”. Gdzie troska o rzetelną wiedzę, o rzetelny wybór podczas referendum, o podmiotowe traktowanie obywateli? Dopiero na piątym miejscu pojawia się nieśmiała sugestia: „warto urealnić postawy zabezpieczając je przed rozczarowaniem”. Ale pewnie gdyby jakieś medium w projekcie zbyt dosłownie zrozumiało tę sugestię i zechciało zeskrobać przed ludźmi unijną politurę, nie miałoby szans na urzędnicze względy i dotacje. Osoby określone w załączniku jako „Kalkulanci” traktują UE w kategoriach bilansu ekonomicznego. Ale jednocześnie charakteryzuje ich myślenie życzeniowe – „jeśli nas przyjmą, to nie będą mieli wyjścia, będą musieli dać” (na zdrowie, szkoły, autostrady, restrukturyzację zakładów, zrównanie zasiłków dla bezrobotnych z europejskimi, itd.). Ponieważ w swej instrukcji dla mediów UKIE stwierdza, że poparcie wśród „Kalkulantów” podlega wahaniom ze względu na wydarzenia polityczne, zwłaszcza dotyczące negocjacji, należy stosować odpowiednią taktykę „informacyjną”. Znów nie chodzi o prawdę, lecz o... „eksponowanie korzyści”, „eksponowanie sukcesów”, pokazywanie Polaków gotowych do integracji. A dlaczegóż to nie należy eksponować porażek negocjacyjnych? Ano dlatego, że to burzy propagandowe założenia Urzędu. „Fasadowi zwolennicy” to ludzie (np. starsi, robotnicy niewykwalifikowani, rolnicy), którzy w opinii rządowych analityków pozornie popierają UE. Charakteryzują się stwierdzeniem „tak, ale jeszcze nie teraz” – najpierw należy w Polsce poprawić wiele dziedzin życia. UKIE nie kryje obaw, że poparcie wśród tej grupy osób jest najmniej ugruntowane i może przełożyć się na głosowanie „przeciw Unii” podczas referendum. Wśród zaleceń „informacyjnych” największe zdumienie wywołuje sugestia, by akcentować, iż „korzyści z integracji będą udziałem przede wszystkim następnych pokoleń”. Słychać tu echo dawnej propagandy komunistów, którzy zapewniali, że ich system buduje nową, świetlaną przyszłość dla przyszłych pokoleń. W kampanii prounijnej nakierowanej na „Fasadowych zwolenników”, istotne znaczenie miałyby mieć mgławicowe korzyści, których ludzie ci i tak nie doświadczą... Żart, czy UKIE przeżywa „komunistyczne ukąszenie”? „Przegrani” - tak zostali nazwani sceptycy odnośnie UE (jakież przemyślne skojarzenie: jesteś sceptykiem wobec Unii – jesteś przegrany). Kierują się oni racjonalna argumentacją i głównie podnoszą zarzut dotyczący nie tego jak Unia Europejska funkcjonuje u siebie, lecz jak działa w Polsce (np. akcentują upadek małych przedsiębiorstw, lokalnego handlu, utratę kontroli nad ziemią). UKIE zaleca, by w ramach „informacji” pokazywać pozytywne przykłady, jak rozwiązują swoje problemy w UE np. rolnicy czy drobni przedsiębiorcy. Niestety, nie ma co liczyć, że w ramach informacji media, które otrzymały urzędowe dotacje, poruszą zabójcze dla gospodarki standardy działalności Unii w Polsce: drakońskie podatki, interwencjonistyczne przepisy, umocowanie wpływu polityków na gospodarkę owocujące korupcją. Jeszcze inną wyróżnioną grupę stanowią „Młodzi bez perspektyw”. Tu głównym problemem jest przekonanie wielu osób o ich braku właściwego wykształcenia w stosunku do wymagań w UE. Grupa obejmuje m.in. mieszkańców małych wsi i miast, absolwentów szkół zasadniczo-zawodowych, oceniających swą sytuację materialną jako złą. Grupa „bez perspektyw” jest bardzo ważna dla propagandowej działalności unioentuzjastów, gdyż w tej kategorii spora cześć osób jest niezdecydowana, czy wziąć udział w referendum. Oferta mediów ma przypominać ładnie opakowany towar (w postaci trzech zaleceń). Należy ukazywać edukacyjne programy pomocowe oraz akcentować, że młodzi w UE mają podobne problemy (tu akurat występuje propagandowy absurd – jeśli młodzi w UE mają podobne problemy, choć na miejscu mają dostęp do różnych programów edukacyjnych, to przecież jak wejdziemy do Unii wcale z tego tytułu owych problemów nie rozwiążemy). Cały przekaz „informacyjny” ma być podany dynamicznie i żywiołowo. Jakby urzędnicy chcieli zakomunikować młodym – więcej ruchu, mniej myślenia. Jako „Obrońcy narodu” zostali określeni ludzie odwołujący się do argumentacji ideowej (np. upadek wartości narodowych i religijnych, niszczenie polskiej gospodarki). Materiał kierunkowy Urzędu wymienia wśród „Obrońców narodu” konkretne środowiska antyunijne (co świadczy o ich ewidentnym monitorowaniu). Działalność „informacyjna” nakierowana na ten rodzaj osób ma np. polegać na odwoływaniu się do stanowiska Ojca Świętego w kwestii integracji. Niestety, UKIE nie podał, czy media, które będą realizowały to zadanie, mają również prezentować całą gamę negatywnych zjawisk (zwłaszcza moralno-religijnych), które są promowane w UE, a które Ojciec Święty piętnuje. Kierując się przedstawionymi wyżej wytycznymi, po pieniądze z Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej usiłowały sięgnąć przeróżne media przedstawiając w sumie 291 wniosków. Komisja zaakceptowała 45 (14 projektów telewizyjnych, 14 radiowych, 17 prasowych) wydając pieniądze podatników na kwotę ponad 2 mln zł. Kto otrzymał dotacje? M.in. Agora („Gazeta Wyborcza”), Presspublika („Reczpospolita” – pojawił się na jej łamach nowy dodatek „Nasza Europa”), Radio Plus, Katolickie Radio Archidiecezji Warszawskiej Święty Józef, Polskie Radio, TVP, TVN 24 i wiele innych, pomniejszych ... mediów do wynajęcia.
Zawsze znajdzie się odpowiednia filozofia do braku odwagi
Albert Camus Valery Giscard d`Estaing, jako przewodniczący Konwentu Europejskiego, zaproponował zestaw nowych nazw dla obecnej „Piętnastki” (poszerzonej o kolejne państwa). Obok znanej już „Unii Europejskiej”, wspólnota mogłaby się według niego nazywać: „Stany Zjednoczone Europy”, „Wspólnota Europejska” albo „Zjednoczona Europa”. Ze swoimi propozycjami Giscard d`Estaing wystąpił 2 października 2002 r. podczas przemówienia w Kolegium Europejskim w Brugii, gdzie nie omieszkał dodać, że Konwent powinien przedstawić nową wizję Europy. Do wizji Europy bliskiej francuskiemu politykowi pasuje nazwa „Stany Zjednoczone Europy”, która zdradza ukryte dążenia wielu unijnych architektów pragnących przekształcenia UE w federacyjnego molocha.
Konwent Europejski, który jest pokłosiem szczytu w Laeken z 15 grudnia 2001 r., ma za zadanie odpowiedzieć na pytania sformułowane w wydanej wówczas deklaracji. Niektóre z nich to nie są pytania, co do zasadności których, ich autorzy mieliby wątpliwości. Nie są one sformułowane jako dylematy do rozstrzygnięcia, lecz jako gotowe, z góry zaplanowane wytyczne do uszczegółowienia. W Deklaracji z Laeken zawarte są m. in. następujące pytania wyrażające dążenia eurokratów do stworzenia europejskiego państwa: „Jak można wzmocnić autorytet i sprawność Komisji Europejskiej? Kto powinien wybierać Prezydenta Komisji: Rada Europejska, Parlament Europejski, czy powinien on być wybierany bezpośrednio przez obywateli? W jaki sposób należy wzmocnić spójność europejskiej polityki zagranicznej?”[24] Konwent ma również rozstrzygnąć kwestie zwiększenia roli Parlamentu Europejskiego, stworzenia europejskich okręgów wyborczych, dostępu do dokumentów Rady Europejskiej (która niczym niedostępne ciało kierownicze, utajniając wiele swoich ustaleń, decyduje tak naprawdę o losach UE), roli parlamentów narodowych (propozycja zredukowania ich do pełnienia funkcji „wstępnej kontroli w przestrzeganiu zasady samorządności”). W perspektywie pytań, na które ma odpowiedzieć Konwent Europejski oraz praktycznych działań podejmowanych przez brukselskich polityków (np. stworzenie jednej waluty, powołanie wojskowego eurokorpusu, ustanowienie Konstytucji Europy, plany powołania jednej struktury policji europejskiej czy wspólnej straży granicznej), wyraźnie widać dążenie do likwidacji państw narodowych. Zresztą już dawno temu, jeden z tzw. „ojców założycieli” zjednoczonej Europy, Jean Monnet napisał: „Zmierzamy do naszego celu – Stanów Zjednoczonych Europy – drogą bez powrotu”[25]. Polakom, którzy tak niedawno wyzwolili się spod zależności Moskwy, wizja by UE stała się organizacją ponadnarodową - stopniowo wchłaniającą poszczególne państwa, jest bardzo trudna do zaakceptowania. Choć rozwiązania prawne przyjmowane w Unii ustanawiają podwaliny do stworzenie przyszłej federacji, mieszkańcy kraju nad Odrą i Wisłą utrzymywani są w nieświadomości odnośnie powolnej realizacji scenariusza przekształcania UE w jedno państwo. Prezentując wizję Polski jako jednego z 25 czy 30 stanów zjednoczonej Europy, nasi unioentuzjaści nie mieliby najmniejszych szans na referendalny sukces. Nic dziwnego, że występując na forum Konwentu Europejskiego, polska delegacja ustami prezydenta Kwaśniewskiego odwołała się do koncepcji gen. Charles`a de Gauelle`a znanej jako „Europa Ojczyzn”. Zdziwienia z tego powodu nie kryli nasi rodzimi, co gorliwsi promotorzy UE i zwolennicy federacji, np. Marcin Święcicki[26], co każe przypuszczać, iż zachowanie Kwaśniewskiego, Hübner czy Oleksego jest sprawą taktyki. Taktyki obliczonej na pozyskanie akceptacji Polaków dla integracji z UE. A co będzie potem? A potem to się zobaczy... Zresztą, kiedy na horyzoncie widać wolę przekształcenia Komisji Europejskiej w jeden rząd, powołania prezydenta Europy, nadania Parlamentowi Europejskiemu faktycznych uprawnień do stanowienia prawa, ścisłego ujednolicenia polityki zagranicznej całej UE, etc., mówienie – i to przez postkomunistów – o „Europie Ojczyzn” zakrawa na polityczną tragikomedię. Polacy coraz bardziej przyzwyczajani są do faktu tracenia suwerenności przez ich państwo wpychane do Unii Europejskiej. Ów proces nabrał szczególnego znaczenia przy okazji stanowienia Konstytucji z 1997 r. (słynny art. 90). Oczywiście Rzeczpospolita nie jest wyjątkiem, jeśli chodzi o wprowadzenie do Ustawy Zasadniczej zapisu o przekazaniu organizacji międzynarodowej kompetencji władzy państwowej. W ten sam sposób, tj. pod Unię Europejską (Traktat z Maastricht), wcześniej od Polski, podobne przepisy wprowadzały inne kraje. I tak w konstytucji Belgii z 1994 r. znajduje się art. 34: „Wykonywanie określonych kompetencji może być przekazane przez umowę międzynarodową lub ustawę instytucjom międzynarodowego prawa publicznego”. W konstytucji Szwecji z 1994 r. (rozdz. 10, par. 5) umieszczono następujący zapis: „Prawo podejmowania decyzji, które wynika wprost z aktu o formie rządu i dotyczy stanowienia przepisów, korzystania z dochodów państwa, zawierania i wypowiadania umów międzynarodowych lub zaciągania zobowiązań, może być w ograniczonym zakresie przekazane organizacji międzynarodowej”. Podobne ustalenia zawarto w konstytucji Hiszpanii z 1978 r (art. 93): „W drodze ustawy organicznej można udzielić upoważnienia do zawarcia traktatów, które powierzają organizacji lub instytucji międzynarodowej wykonywanie kompetencji wynikających z konstytucji. Do Kortezów Generalnych lub rządu należy zapewnienie, w zakresie ich kompetencji, wykonywania tych traktatów oraz postanowień pochodzących od organizmów międzynarodowych lub ponadnarodowych, na rzecz których dokonano przeniesienia kompetencji”[27]. Umieszczenie w polskiej konstytucji zapisu o ograniczeniu suwerenności, było podyktowane perspektywą wejścia do UE. Bez tego nie mógłby się dokonywać obecny proces – zwłaszcza politycznej – integracji z Unią. Im bliżej referendum, tym bardziej uniofile propagują inne niż klasyczne znaczenie słowa „suwerenność”. W ich rozumieniu przestaje ono być atrybutem państwa oznaczającym jego niezależność od władzy innych państw (samowładność). Twierdzą, że – szczególnie w dobie globalizacji – tradycyjne rozumienie „suwerenności” traci na znaczeniu i musi zostać porzucone.
Dlaczego? Dlatego, że współczesnym państwom różnego rodzaju uwarunkowania (np. geograficzne, gospodarcze) narzucają liczne ograniczenia co do uprawiania własnej, niezależnej polityki. Można jednak powiedzieć: uwarunkowania i ograniczenia (zawsze jakieś istniały w historii) to jedno, a uleganie im bądź nie, to drugie. Poza tym, co innego zindywidualizowane uleganie określonym uwarunkowaniom, a co innego „hurtowa” zgoda na ich przyjmowanie od politycznej struktury zmierzającej do likwidacji państw narodowych. W procesie stopniowego rozmiękczania Polaków niektórzy polscy politycy twierdzą, że Rzeczpospolita będzie bardziej suwerenna znajdując się w UE niż pozostając poza nią[28]. Ten typ myślenia przypomina prześmiewcze powiedzenie, że jedną z korzyści wejścia w orbitę zależności od Brukseli jest to, iż wreszcie będziemy mogli decydować o... naszych polskich sprawach. Choć to nie ta skala, ale trudno nie przypomnieć narzuconej nam „suwerenności” przez Moskwę po II wojnie światowej. Wtedy też mieliśmy ponoć lepiej decydować o naszych sprawach niż gdybyśmy robili to samodzielnie... Jeszcze bardziej „postępowe” rozumienie „suwerenności” prezentują ci, którzy w ogóle zdają się zarzucać potrzebę jej istnienia w kategoriach atrybutu państwa. Stanisław Konopacki w magazynie „Unia & Polska” zamieścił artykuł o znamiennym, a zarazem przewrotnym, tytule: „Unia Europejska – odrodzenie suwerenności?”[29]. Autor napisał, że „państwo narodowe przestaje być jedynym układem odniesienia dla pojęcia suwerenność. Suwerenność przypisana jest człowiekowi jako istocie obdarzonej najwyższą wartością w porządku naturalnym i społecznym”. A gdzie, biorąc pod uwagę kontekst Europy A.D 2002, ludzka suwerenność miałaby się wg autora najlepiej rozwijać? Oczywiście w UE, która winna stworzyć taką strukturę polityczną, by w jej centrum znajdowała się „suwerenna jednostka i jej prawa”. Nie ma naturalnie żadnej sprzeczności między troską o suwerenność własnego państwa a zagwarantowaniem przez nie suwerenności poszczególnych obywateli (zwłaszcza szacunku dla życia, własności i wolności). Niestety, niektórzy prounijni fanatycy usiłują subtelnie redukować rozumienie suwerenności do kategorii przynależnej jednostce. Osłabiając rolę państwa wskazują na ponadnarodową strukturę jaką jest UE, która miałaby rzekomo suwerenność gwarantować. Ta pokrętna argumentacja służy nakłanianiu ludzi do bezwolnego popierania unijnego, lewicowego lewiatana, który na naszych oczach pożera suwerenność poszczególnych państw. Służy także odwróceniu uwagi, iż lewiatan z siedzibą w Brukseli, metodą pełzającą wkłada na barki współczesnego Europejczyka coraz więcej socjalizmu. A ten z suwerennością jednostki nigdy nie miał i nie ma absolutnie nic wspólnego.
Obawy katolików (ale nie tylko ich!) dotyczące możliwości wprowadzenia w Polsce – w wyniku wejścia do Unii Europejskiej – zdegenerowanego prawa regulującego wiele poważnych kwestii etycznych, uspokajane były w jeden sposób. Bruksela szanuje ustawodawstwo poszczególnych krajów w sprawie aborcji, eutanazji czy małżeństw homoseksualnych i niczego tu nie narzuca. Decyzja Parlamentu Europejskiego z 3 lipca 2002 r. zalecająca wszystkim państwom członkowskim i kandydującym stworzenie „legalnych, dostępnych i bezpiecznych” warunków do przeprowadzania aborcji, chyba jasno pokazała, co znaczą w praktyce zapewnienia europejskich polityków, co znaczą ich słowa. Stanowisko eurodeputowanych przyjęte zostało przy 284 głosach „za”, 248 „przeciw” i 28 „wstrzymujących się”. Niemal słowne zaklęcia, że UE nie ma zamiaru ingerować w sprawy naszego ustawodawstwa antyaborcyjnego były traktowane jako dobra moneta nie tylko dla polskich euroentuzjastów z tzw. prawicy ale także dla polskich biskupów – zwolenników UE. Ci zaś wyposażeni w moralny glejt i zapewnienia z Brukseli mogli spokojnie angażować się w prounijną promocję. Oto np. pytanie dziennikarzy Gazety Wyborczej skierowane do abp Henryka Muszyńskiego (przedstawiciela w Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej) dotyczące moralnych problemów na styku Polska - Unia: „Wielu polskich katolików wskazuje, że w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej nie ma np. gwarancji dla życia ludzkiego od chwili poczęcia. Europę zachodnią postrzega się też często jako siedlisko rozwiązłości, homoseksualizmu czy eutanazji. Panuje pogląd, że natychmiast po wejściu do Unii te negatywne zjawiska ogarną także i Polskę”. Abp Muszyński odpowiada na pytanie w sposób zadziwiający: „Jest to czysto propagandowe ujęcie sprawy. Tymczasem Unia Europejska respektuje ustawodawstwo krajowe. Główny nasz wysiłek powinien iść w tym kierunku, aby nasze polskie prawo respektowało te wartości, o jakie się upominamy – wśród nich ochronę życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci. Jest to w pierwszym rzędzie nasz wewnętrzny, polski problem”[30].
Minęło zaledwie pół roku, od czasu kiedy abp wypowiedział swoje słowa i wyszło na jaw, że „problem” z ustawodawstwem dotyczącym spraw moralnych, przestał być tylko „nasz wewnętrzny”. Parlament Europejski po prostu pogroził nam palcem (podobnie zresztą jak Irlandii) za nasze ustawodawstwo antyaborcyjne. Póki co bez konsekwencji. Ale kto wie, jak potoczą się jeszcze wypadki w przyszłości, choćby w związku z przygotowywaniem unijnej Konstytucji. Walka o aborcję w Parlamencie Europejskim nie zaczęła się w lipcu 2002 r. W marcu 2002 europejscy posłowie przyjęli w Strasburgu sprawozdanie zatytułowane „Kobiety i fundamentalizm”, które przedłożone zostało przez hiszpańską socjalistkę i feministkę Marię Izquierdo. Dokument położył nacisk na stwierdzenie, że wiele współczesnych kobiet to „ofiary religijnego ekstremizmu”. Został przyjęty dzięki 242 eurodeputowanym, którzy głosowali na „tak”. Przedtem jednak udało się usunąć ze sprawozdania zapis żądający od przywódców religijnych (m. in. od Jana Pawła II i patriarchów Kościoła Wschodniego), by w swoim moralnym nauczaniu zaaprobowali homoseksualizm kobiet. Na szczęście w sprawozdaniu nie zaakceptowano również stwierdzenia o zagwarantowaniu kobietom „prawa do kontroli własnego ciała”, co powszechnie utożsamiano z prawem do legalizacji aborcji. Czego nie udało się wywalczyć Izquierdo, niestety cztery miesiące później udało się wywalczyć belgijskiej feministce Anne Van Lancker, która jest przewodniczącą Komisji Praw Kobiet i Równego Statusu w Parlamencie Europejskim a także jest członkinią Partii Socjalistów Europejskich. W raporcie, który jest jednocześnie stanowiskiem zalecającym legalizację aborcji w krajach „Piętnastki” i państwach aspirujących, wymienia się Polskę i Irlandię – jako katolickie kraje – które mają najbardziej restrykcyjne prawo w kwestii zabijania dzieci nienarodzonych. Można więc bez żadnych dwuznaczności stwierdzić, że wynik głosowania Parlamentu Europejskiego wymierzony jest głównie w te dwa kraje. Poza tym w przyjętym stanowisku zawarte są zalecenia, by nie karać kobiet, które dopuściły się aborcji w sposób nielegalny a także, by środki antykoncepcyjne były powszechnie dostępne po niskich cenach, w tym tzw. pigułka wczesnoporonna „dzień po”. Czy rezolucja Parlamentu Europejskiego powinna stanowić moment otrzeźwienia zwłaszcza dla tych osób publicznych, którym szczególnie zależy na dobru moralnym polskiego społeczeństwa, a które jednocześnie wpychają nasz kraj w ramiona Wielkiej Socjalistycznej Rodziny Państw Europejskich? Bez wątpienia, powinna! A jeśli nawet tak się nie stanie, to strasburskie odkrycie kart w sprawie aborcji słusznie wzmocni polskich przeciwników Unii Europejskiej i tych którzy się wahają. Można wręcz powiedzieć, że gdyby Parlament Europejski „dał taki sam głos” w innych moralnych kwestiach, wynik akcesyjnego referendum byłby z pewnością przesądzony. Trudno bowiem nie dostrzec obłudy Unii Europejskiej i tych naszych eurotomanów, którzy trenują Polaków w postmodernistycznej świadomości moralnej. Z jednej strony mówi się, że Unia respektuje nasze ustawodawstwo, a z drugiej beszta nas ona na europejskiej arenie za brak „oświeconego” postępu moralnego, za „opresję” w stosunku do kobiet i niemal nakazuje wciskać do rąk młodzieży wczesnoporonne środki („antykoncepcyjne”).
Relacjonując wizytę polskich biskupów w Brukseli w 2002 r. Gazeta Wyborcza – cytując europejskich urzędników - pisała: „W wypadku aborcji, podobnie jak i w innych drażliwych z etycznego punktu widzenia kwestiach, w Unii stosowana jest zasada wyższości prawa narodowego nad wspólnotowym. Bruksela nie narzuca więc żadnemu z krajów, jak ma traktować aborcję czy eutanazję. Każdy postępuje zgodnie z własną tradycją prawną i wrażliwością społeczną”[31]. Czyżby? Gdyby powyższe stwierdzenie było pewnikiem, w Parlamencie Europejskim pomysły Anne Van Lancker i jej ideowych towarzyszy nie miałyby najmniejszych szans na rozpatrzenie. Pro-aborcyjne stanowisko przygotowane przez Komisję Praw Kobiet i Równego Statusu w ogóle nie weszłoby pod obrady, gdyż rozpatrywanie propozycji feministek byłoby ewidentnym wywieraniem presji na suwerenne państwa „Piętnastki” i kraje kandydackie. O niczym takim jednak nie słychać. Unijni eurokraci nabrali wody w usta? Jak bowiem można pogodzić deklarowanie szacunku dla rozstrzygnięć moralnych skodyfikowanych w poszczególnych krajach i jednocześnie domagać się, by przyjęły one – w dodatku hurtem – tylko jeden punkt widzenia, w tym wypadku legalizujący zabijanie dzieci nienarodzonych? Unijni entuzjaści komentując decyzję Strasburgu twierdzą – co jest prawdą - że zalecenie Parlamentu Europejskiego nie ma natury wiążącej. Na jej podstawie nie można nakazać żadnemu z państw członkowskich (np. Portugalii, która w UE po Irlandii najbardziej ogranicza dostępność do aborcji), by zmieniło swoje prawo. Niemniej rezolucja jeszcze bardziej niż dotychczas buduje w Unii Europejskiej śmiercionośny klimat. Jest wyrazem stosunku unijnych polityków do tradycji chrześcijańskiej Europy - dla nich apele Watykanu o szacunek dla ludzkiego życia drażnią i są wyrazem „kulturowego niedostosowania do oczekiwań współczesności”. Choć stanowisko PE nie ma dziś mocy wiążącej, to przecież w przyszłości może być wykorzystane do stworzenia ogólnounijnego, pro-aborcyjnego prawa. Pewnie – zgodnie z doktryną stopniowania kroków – właśnie o to chodzi. Do czasu. Minister ds. europejskich Danuta Hübner, na kilka dni przed lipcową decyzją Parlamentu Europejskiego, odnosząc się do całego zamieszania związanego z przygotowywaniem aborcyjnej rezolucji, oświadczyła w Brukseli: „do czasu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej ustawa o warunkach przerywania ciąży nie zostanie zmieniona”[32]. Czy aby nasze „do czasu” nie będzie już wtedy unijne?
OBYWATEL UE Z POLSKIEJ PROWINCJI Czym jest obywatelstwo? To kategoria polityczna wyrażająca więź prawną łącząca jednostkę z państwem. A po co w Traktacie z Maastricht (art. 8) ustanowiono „obywatelstwo Unii Europejskiej”? Chyba nie po to, by dokonywać jedynie „twórczego” wkładu w dziedzinę języka współczesnej polityki i prawa. Posiadanie obywatelstwa nakłada na jednostkę określone obowiązki wobec państwa, (np. płacenia podatków, obrony), a także gwarantuje ustanowione prawa (np. czynne i bierne prawo wyborcze). Obywatelstwo jest podstawową kategorią, dzięki której jednostka sama utożsamia się z państwem. A także jest utożsamiana przez innych. Likwidacja kategorii obywatelstwa w ramach danego państwa jest równoznaczna z likwidacją tegoż państwa (nie istnieją państwa bez obywateli ani obywatele bez przynależności państwowej). Co innego naród. Ten połączony jest więzią etniczną i kulturową – bardzo często więzią polityczną. Naród świadomy jest swojej tożsamości i przekazuje ją dalej następnym pokoleniom. Naród – o czym dobrze wiemy choćby z historii Polski – może stracić własne państwo i trwać pod okupacją obcej wspólnoty politycznej. Unia Europejska stworzyła swoje „obywatelstwo” w 1991 r. w Traktacie z Maastricht. Usankcjonowała je w 1999 r. w Traktacie Amsterdamskim (Traktat o ustanowieniu Wspólnoty Europejskiej - art. 17). Na mocy tego prawa wszyscy obywatele państw członkowskich automatycznie stają się „obywatelami Unii”. Jest to kategoria (w rzeczy samej: prawniczy dziwoląg) odgórnie narzucona poszczególnym narodom. Nie sposób nie zadać pytania - powinno ono przyjść do głowy każdemu, kto się zapozna z faktem istnienia unijnego „obywatelstwa” - dotyczącego celu: po co brukselscy politycy zebrani w Maastricht je ustanowili? Unijni architekci posłużyli się pojęciem związanym z samą istotą państwowości. Trudno nie dostrzegać w powołaniu „obywatelstwa unijnego” jednego z wielu działań przygotowujących grunt pod powstanie przyszłego państwa unijnego. Jest to doskonały element powolnego kształtowania świadomości współczesnego mieszkańca „Piętnastki”. Od myślenia „jestem obywatelem Unii Europejskiej” do myślenia „jestem obywatelem państwa unijnego” w rzeczy samej niedaleko... W dokumentach Brukseli jest zapis, że obywatelstwo Unii Europejskiej nie oznacza zniesienia obywatelstwa państw wchodzących w skład „Piętnastki”. Dla niektórych jest to argument, że UE respektuje niezależność państw członkowskich. Tylko czy nie będzie tak do czasu? Kiedy już mieszkańcy Unii Europejskiej zostaną wystarczająco „wytrenowani w jedności” i poczuciu przynależności do technokratycznie stworzonej wspólnoty politycznej z siedzibą w Brukseli, przejście do funkcjonowania w kategoriach obywatela państwa unijnego może się okazać bardzo płynne. A do tego potrzeba stosownego przygotowania, politycznego wychowania ludzi. Grunt przygotowany został w Maastricht. Sprzyja on kształtowaniu nowej zbiorowej tożsamości unijnej i jest wyrazem przynależności do ponadnarodowego tworu. Fundamentalną korzyścią wynikającą ze statusu „obywatela Unii Europejskiej” ma być prawo do swobodnego poruszania się i przebywania na terenie państw przynależnych do Brukseli. Ale przecież do istnienia takiej korzyści wcale nie potrzeba ustanawiania kategorii specjalnego obywatelstwa. Ba, nie potrzeba nawet istnienia politycznego bytu zwanego Unią Europejską. Swobodę przepływu ludzi można sankcjonować za pomocą umów dwustronnych między państwami. W podobny sposób można załatwić ochronę dyplomatyczną i konsularną, gdy dany obywatel przebywa na obszarze państwa trzeciego, na którym jego państwo nie ma żadnej placówki. Dziś taki przywilej jest przedstawiany jako dobrodziejstwo wynikające z powołania do życia „obywatelstwa Unii Europejskiej”. Na jego mocy jeśli obywatel któregoś z krajów tworzących „Piętnastkę” znajduje się w miejscu, gdzie jego państwo nie ma ambasady czy konsulatu, ma prawo zgłosić się po pomoc do placówek innych „bratnich” państw unijnych. Musi być wówczas traktowany na równi z obywatelami kraju, do którego należy ambasada lub konsulat. Aktem tworzenia jednej wspólnoty politycznej – szczególnie znaczącym poprzez swój zewnętrzny charakter - jest przywilej przysługujący każdemu „obywatelowi UE” mieszkającemu w dowolnym kraju „Piętnastki” w postaci czynnego i biernego prawa wyborczego. Dotyczy on zarówno udziału w wyborach samorządowych jak i w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Choć istnieją tu różne ograniczenia (np. minimalny okres zamieszkiwania, ograniczenia co do pełnienia pewnych stanowisk), to jednak udział w wyborach jest najdonioślejszą w skutkach konsekwencją istnienia „unijnego obywatelstwa”. Udział w wyborach, zwłaszcza do PE, jest aktem politycznym. Dopuszczenie do tego, że np. obywatel Hiszpanii mieszkający w Belgii może brać tam udział w wyborach samorządowych i do Parlamentu Europejskiego a także sam kandydować, jest powolnym przyzwyczajaniem mieszkańców „Piętnastki” do przekształcania jej w megapaństwo. Jak inaczej interpretować typowo polityczny przywilej czynnego i biernego prawa wyborczego? Jako niewinny eksperyment międzynarodowej przyjaźni? Jako nie pociągający unifikacyjnych skutków politycznych przykład współpracy między krajami? Któż miałby uwierzyć w tego rodzaju gawędy. Innym skutkiem ustanowienia „obywatelstwa Unii Europejskiej” o charakterze politycznym jest możliwość składania petycji do Parlamentu Europejskiego i Europejskiego Rzecznika Praw Obywatelskich, tzw. Ombudsmana. We współczesnych krajach demokratycznych immanentną cechą struktur państwa jest istnienie rzecznika praw obywatelskich (inna sprawa to czy jest on rzeczywiście potrzebny i czy w jego istnieniu nie ma typowo lewicowej, biurokratycznej mentalności – im więcej mamy złego, skomplikowanego prawa tym bardziej popierajmy rzeczników różnej maści i petycje do władz). W ten sam państwotwórczy schemat wpisuje się instytucja europejskiego rzecznika praw obywatelskich (art. 195 Traktatu o ustanowieniu Wspólnoty Europejskiej), który rozpoczął swoją działalność we wrześniu 1995 (biuro w Strasburgu od 8 kwietnia 1997 r.). Fakt ustanowienia kolejnego urzędu ma oczywisty wpływ na świadomość mieszkańców Unii Europejskiej, czemu zaczyna towarzyszyć przekaz „ten europejski rzecznik jest ważniejszy niż rzecznik mojego kraju”. Już dziś wielu Polaków prezentuje podejście: „jeśli moi mi nie pomogą, to na pewno Unia pomoże”. I o to chodzi brukselskim wodzom. Zmiana akcentów w postrzeganiu hierarchii ważności instytucji władzy we współczesnej Europie jest tu podstawowym celem. Powolne umniejszanie kompetencji władz poszczególnych krajów na rzecz unijnych urzędów trwa przecież od lat. Funkcja europejskiego rzecznika praw, mianowanego przez Parlament Europejski, doskonale się w ten schemat wpisuje. Zwłaszcza, że w gestii rzecznika (kadencja 5–letnia, od 1995 r. jest nim były minister sprawiedliwości Finlandii Jacob Södermann, w 1999 r. wybrany ponownie) znajdują się wszystkie sprawy, którymi zajmuje się Unia Europejska. Jeśli się uwzględni, w jak wielkim zakresie kompetencje instytucji unijnych mają wpływ na sytuację prawną w poszczególnych krajach członkowskich, nic dziwnego, że rola rzecznika nabiera w oczach ludu poważnego znaczenia. De facto jest to rola państwotwórcza. Rzecznik praw uznając skargę za stosowną, interweniuje w odpowiedniej instytucji unijnej zobowiązując ją do udzielenia odpowiedzi w przeciągu 3 miesięcy. Proces powolnego i jakby nieśmiałego oswajania Polaków z wizją otrzymania statusu dodatkowego „obywatelstwa Unii Europejskiej” zachodzi także w naszym kraju. W podstawowej broszurze informacyjno-propagandowej „Unia bez tajemnic”, która wyszła spod ręki Sławomira Wiatra znajdują się wyrażenia podkreślające status „unijnego obywatela”[33]. Do wszystkiego trzeba powoli przyzwyczajać ludzi... Najpierw niech zaakceptują fakt istnienia podwójnego obywatelstwa – polskiego i „unijnego”. Potem np. za 15 lat, argumentując potrzebą wchodzenia na „wspanialszy” poziom integracji europejskiej, łatwiej będzie zakomunikować ustanowienie jednego wspólnego dla wszystkich obywatelstwa unijnego państwa. No, a gdyby się to komuś nie podobało, zawsze można przypomnieć o czujnym i będącym w pogotowiu wojskowym eurokorpusie. Stanowczy krok na drodze zacieśniania jedności obywatelskiej zrobiły Francja i Niemcy – dwa najsilniejsze ośrodki decyzyjne w Unii Europejskiej. W 40–tą rocznicę podpisania traktatu elizejskiego, przywódcy obu państw Jacques Chirac i Gerhard Schröder podpisali 22 stycznia 2003 r. wspólną deklarację, która m. in. przewiduje ustanowienie „wspólnego obywatelstwa francusko-niemieckiego” oraz powołanie wspólnych ambasad obu państw[34]. Ci, co mają realnie najwięcej do powiedzenia w Unii, pokazali wyraźnie kierunek jej kształtowania na przyszłość. Ciekawe, który kraj będzie następny dołączając się do wspólnego „obywatelstwa francusko-niemieckiego”?
Eurokraci lubią podkreślać, że Unia Europejska zbudowana jest w oparciu o poszanowanie - pochodzącej z katolickiej nauki społecznej - zasady subsydiarności (decyzje zapadają jak najbliżej obywatela) występującej też jako zasada pomocniczości (w to, co może załatwić wspólnota niższego rzędu nie powinna się angażować wspólnota wyższego rzędu). Praktyka jednak jest zupełnie odwrotna, co obrazuje kilka przykładów. Spośród wszystkich polskich mleczarni tylko 38 (stan na październik 2002 r.) spełnia unijne kryteria i może swoje wyroby sprzedawać na rynkach UE. Ponad 170 zakładów mleczarskich zadeklarowało, że do 1 stycznia 2004 r. poczyni nakłady finansowe i dostosuje się do wymagań Unii Europejskiej. Z kolei 113 mleczarni ma czas do końca 2006 r., by poczynić inwestycje i wypełnić normy UE. Do tego czasu zakłady z tej grupy będą miały prawo istnieć z własną produkcją tylko na rynku polskim. Co się natomiast z nimi stanie, jeśli nie zdołają przeprowadzić zmian na rzecz dostosowania się do urzędniczych norm z Brukseli? Ano po 2006 r. – co jest jaskrawym naruszeniem zasady pomocniczości – w ogóle nie będą mogły produkować żadnych towarów nawet na nasz rynek wewnętrzny. Taki los spotka ostatnią grupę ok. 80 mleczarni, które w ogóle nie przedstawiły Brukseli żadnych propozycji zmian i nakładów inwestycyjnych - bo ich po prostu nie stać[35]. Ludzie zatrudnieni w tych zakładach najprawdopodobniej zasilą szeregi polskich bezrobotnych. Oto zasada pomocniczości a` la brukselski Komitet Centralny. Nie dość, że nie pozwala na funkcjonowanie w całej Unii Europejskiej wyrobów mleczarskich o różnych normach i standardach (niech klient decyduje, co chce kupić!), to jeszcze ingeruje w to, co się dzieje na terenie danego kraju. Mało tego, decyduje, co się dzieje w najmniejszej wiosce. I to ma być unijny twór, w którym decyzje zapadają jak najbliżej rzekomo wolnego obywatela. Wolne żarty! Zgodnie z centralistycznymi planami brukselskiego KC (tzn. Komisji Europejskiej) podczas negocjacji w sprawie mleczarni proponowano nam aż do 2020 r. stałą kwotę narodową produkcji mleka w wysokości 8 875 tys. ton...[36]. Doprawdy, jak za dawnych, komunistycznych lat... Jeszcze gorsze konsekwencje dotkną polskie rzeźnie. Przed szczytem w Kopenhadze 13 grudnia 2002 r., tylko ok. 90 zakładów mięsnych nadążyło ze spełnieniem w Polsce unijnych norm. Dalszych 1863 rzeźni zadeklarowało na żądanie Brukseli, że do końca 2004 r. dostosują swoją produkcję do wymogów UE. Gdyby nie wypełniły zobowiązania, pojawi się nad nimi groźba objęcia zakazem produkcji także na rynek krajowy. Ponad 330 zakładów poprosiło o trzyletni okres przejściowy. Jaka jest perspektywa w przypadku niespełnienia wyśrubowanych norm? Zakaz działalności. Najgorszy los czekał będzie ok. 1,5 tys. zakładów mięsnych. Nie przedstawiły one przed obliczem Wielkiego Brata z Brukseli żadnych wniosków o planach inwestycyjnych, by spełnić w przyszłości unijne kryteria. W związku z tym do końca 2004 r. muszą przestać produkować[37]. Oto unijne „dobrodziejstwo” dla właścicieli i pracowników tych zakładów. Oto kolejny przykład realizacji w praktyce zasady pomocniczości przez Unię Europejską wobec krajów członkowskich i akcesyjnych. Decydenci z UE mówią „subsydiarność”, praktykują zaś „centralizm”. W specyficzny sposób uspokajana jest opinia publiczna wobec perspektywy likwidacji 1,5 tys. masarni. Unijni i polscy eksperci twierdzą, że to są w większości małe zakłady, które niby nie mogłyby sobie dać rady na rynku. A gdzie jest napisane, że małe, rodzinne firmy skazane są na niebyt? Przecież w całej gospodarce, w każdym jej segmencie działają wielkie firmy, średnie, małe i dopiero raczkujące. Następuje tu naturalna fluktuacja i rozwój. Ale eurokraci za nic mają tę zasadę. Swoimi urzędniczymi decyzjami, które nie mają nic wspólnego z szacunkiem dla jednostki i jej inicjatywy, skazali na niebyt 1,5 tys. zakładów mięsnych. Jeszcze innym przykładem łamania zasady pomocniczości są ustalenia dotyczące branży rybnej. W tej dziedzinie centralistyczne normy z Brukseli spełniają 52 zakłady. Blisko 100 przedsiębiorstw rybnych ma zamiar spełnić wymagania Unii do 2004 r. Natomiast 40 firm wystąpiło o okres przejściowy[38]. Ale - jeśli chodzi o handel świeżymi rybami - w tym czasie ma być dla nich zamknięty obszar całego, ich własnego (!), kraju. Otrzymają tylko zezwolenie na sprzedaż w najbliżej okolicy. Długie lata handlowali rybami na obszarze całej Polski, a teraz „stop”. Ludzie z odległej Brukseli - zamiast promować naturalną różnorodność norm i standardów w krajach UE – postanowili inaczej. Zgodnie z duchem centralizmu. Podobny los miał spotkać zakłady mięsne, które wystąpiły o dostosowawcze okresy przejściowe. Początkowo miały mieć zezwolenie na sprzedawanie mięsa tylko w bezpośredniej okolicy. Ale unijni decydenci zmiękli i „łaskawie” zezwolili na handel mięsem z tych zakładów na obszarze całej Rzeczypospolitej. Prawda że to negocjacyjny „sukces”? To, co zakłady mięsne miały przed negocjacjami z Brukselą (możliwość handlowania na terenie swego kraju), teraz opatrzone zostało specjalnym błogosławieństwem z unijnego Komitetu Centralnego: „tak, kiedy znajdziecie się w UE, będziecie mogli handlować mięsem na terenie własnego kraju”. Godne pożałowania. Status mleczarni, zakładów mięsnych i przedsiębiorstw rybnych to tylko drobny przykład łamania przez Unię cennej w życiu społeczno-politycznym zasady pomocniczości. Tak naprawdę, jej łamanie występuje w pozostałych obszarach tematycznych objętych procesem akcesyjnych negocjacji. Tymczasem, jakby tego wszystkiego było mało, Polska Rada Ruchu Europejskiego (Andrzej Wielowieyski, Krzysztof Byrski, Jaremi Sadowski, Zygmunt Skórzyński, Joanna Staręga-Piasek) w lipcu 2002 r. opublikowała apel, by objąć wspólną polityką europejską naukę, edukację i kulturę. Przedstawicielom PRRE wciąż mało uniokracji w życiu Polski, więc sugerują: „Dziedziny te nie były dotychczas podporządkowane procesowi integracji, gdyż nie chciały tego same państwa członkowskie. Czy jednak nie nadszedł czas, aby stanowisko to zrewidować?”[39]. Realizacja pomysłu byłaby w opinii uniofilów korektą „zbyt ekonomicznego podejścia do problemów integracji, na co skarży się od lat znaczna część Europejczyków”[40]. Marzy im się, by Bruksela wprowadziła stosowne programy, które winny „uzupełniać, wzmacniać i koordynować” działania poszczególnych państw w zakresie edukacji, nauki i kultury. Per analogiam można sobie wyobrazić, że gdyby doszło kiedyś do realizacji pomysłu Polskiej Rady Ruchu Europejskiego, doczekalibyśmy się i w tych trzech dziedzinach łamania zasady pomocniczości. Z tym, że edukacja, kultura i nauka, dotyczą samej substancji europejskich narodów, dotyczą spraw ludzkiego ducha. Można sobie wyobrazić, że zgodnie z dotychczasową praktyką poszczególne państwa członkowskie (czy jeszcze państwa?) otrzymywałyby jeszcze więcej wytycznych odnośnie standardów prowadzenia szkół, norm na programy nauczania, wymogów dla teatrów czy zasad prowadzenia zakładów naukowych. A wszystko to dla dobra unijnego człowieka, tyle że centralnie sterowanego... Z tego powodu państwa Unii Europejskiej powoli stają się krajami coraz mniej ciekawymi. Nie dość bowiem, że na świecie można zaobserwować naturalny proces ujednolicania z racji działania międzynarodowych koncernów gospodarczych czy rozrywkowych promujących wszędzie swoje dobra, to w socjalistycznej Europie dokonuje się owego ujednolicania zupełnie sztucznie. Co innego bowiem aktywność prywatnych firm, które w krótkim czasie mogą dostarczyć klientom w przedziwnych rejonach kuli ziemskiej potrzebne towary, a co innego działalność urzędników, którzy swoimi rozporządzeniami niszczą naturalną różnorodność w poszczególnych krajach. A jest to różnorodność ufundowana ostatecznie na stwórczej wielkości Pana Boga, który obdarzył ludzi różnymi zdolnościami.
Jan Paweł II podczas historycznej wizyty (14 listopada 2002 r.) we włoskim parlamencie po raz kolejny zaapelował do rządzących Unią Europejską, by zechcieli w tworzonej przez siebie Konstytucji umieścić słowa nawiązujące do religijnego dziedzictwa Europy. Czy politycy unijni posłuchają Namiestnika Świętego Piotra? Nic na to nie wskazuje. Papież, powiedział do mieszkańców Italii: „Ufam, że również za sprawą Włoch w nowych fundamentach „wspólnego domu” europejskiego nie zabraknie „cementu” tego nadzwyczajnego dziedzictwa religijnego, kulturowego i cywilizacyjnego, które zadecydowało o wielkości Europy w ciągu wieków”[41]. Któryż to już raz Jan Paweł II niemal prosi polityków, od których zależy kształt przyszłej Europy, by w perspektywie swych działań uwzględniali wartości religijne. A oni jakby byli głusi... Wyznacznikiem podejścia polityków unijnych do oczywistego chrześcijańskiego dziedzictwa Starego Kontynentu jest tzw. Karta Praw Podstawowych, która została uroczyście przyjęta na szczycie w Nicei w 2000 r. (kłania się jubileusz 2000 lat chrześcijaństwa). Przez ponad rok (od października 1999 r.) przedstawiciele rządów „Piętnastki”, Komisji Europejskiej (1), Parlamentu Europejskiego (16) i parlamentów krajów UE (30) pracowali w specjalnym Konwencie nad kształtem dokumentu, który miał zawierać najbardziej podstawowe, najważniejsze i powszechnie szanowane w Europie wartości dotyczące człowieka. Co się okazało? W Karcie Praw Podstawowych zabrakło miejsca dla jakiegokolwiek odniesienia do Transcendencji. Nie tylko że nie przywołano Boga, chrześcijaństwa, ale nie wspomniano nawet słowem o dziedzictwie religijnym Europy. W Preambule KPP znalazł się za to następujący zapis: „Świadoma swego duchowego i moralnego dziedzictwa Unia tworzona jest na niewidzialnych, powszechnych wartościach ludzkiej godności, wolności, równości i solidarności; oparta jest na zasadach demokracji i przepisach prawa. W centrum swojej działalności Unia umieszcza człowieka poprzez utworzenie obywatelstwa unijnego oraz obszaru wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości”. Pomijając już wzmiankę o „tworzeniu obywatelstwa unijnego” (co po raz kolejny jest dowodem na aspiracje przekształcania UE w zupełnie inną strukturę niż związek niezależnych państw), o jakie dziedzictwo duchowe i moralne chodzi w tym dokumencie? Nie wiadomo. Honoru Karty Praw Podstawowych próbowali bronić Niemcy. Tylko w ich wersji językowej znalazł się zapis o „duchowo-religijnym” i „moralnym” dziedzictwie „Piętnastki”. Projekt pod nazwą „Unia Europejska” jest projektem niewątpliwie laickim. Jego fundament jest płytki, osadzony w ludzkiej niewystarczalności. Budowniczowie UE nie uznają nad sobą żadnego wyższego autorytetu i w tym znaczeniu przypominają budowniczych wieży Babel, którzy sami dla siebie chcieli być miarą i sensem rzeczywistości. Taka perspektywa nie wróży niczego dobrego unijnemu projektowi, choćby euro-architekci mieli pełne usta zapewnień o „godności człowieka”. Jakże inaczej widzi człowieka i jego miejsce w Europie Jan Paweł II. W Przemówieniu do Ministrów Rady Europy Papież przypominał, że „pojęcie nienaruszalności godności człowieka, z której wypływają jego niezbywalne prawa, nadane nie przez rządy ani instytucje, ale przez samego Stwórcę, na którego obraz ludzie zostali stworzeni (por. Rdz 1, 26), stanowi serce naszego wspólnego, europejskiego dziedzictwa religijnego, kulturowego i prawnego”[42]. Niestety, aktualnie „serce” europejskiego dziedzictwa jest wyrywane przez włodarzy Unii Europejskiej. Można szukać wytłumaczenia tego postępowania rozkładem sił politycznych w instytucjach UE, słabością chadecji, która w Europie staje się coraz bardziej bezideową mazią czy też potrzebą zawierania „kompromisów”. Niemniej jest to jaskrawy obraz intelektualnego, duchowego stanu europejskich elit na przełomie tysiącleci. Papież, niczym współczesny prorok wołał we włoskim parlamencie: „Europo, na progu nowego tysiąclecia otwórz znów swoje drzwi Chrystusowi!”[43]. W parlamencie polskim mówił: „ponawiam mój apel, skierowany do starego kontynentu: „Europo, otwórz drzwi Chrystusowi”[44]. Skąd to dramatyczne wołanie? Dlaczego tu i teraz, gdy na naszych oczach tworzony jest nowy system polityczny w postaci Unii Europejskiej. Czy nie jest przypadkiem tak, że Piotr naszych czasów widzi znacznie dalej i głębiej niż przeciętny, zadufany w sobie, mieszkaniec Europy zainteresowany jedynie własnym materialnym światkiem? Czy nie jest tak, że Papież przypominając o Bogu i chrześcijaństwie, w rzeczywistości przypomina do czego doprowadziły krwawe, bezbożne systemy lewicowych przywódców: Hitlera i Stalina, którzy w XX wieku zgotowali ludziom rzeź? I czy nie jest wreszcie tak, że Papież ostrzega w ten sposób, że Unia odrzucając perspektywę religijną sama skazuje się na systematyczną degenerację? Po tym jak na szczycie w Nicei przyjęto Kartę Praw Podstawowych, Ojciec święty powiedział: „Nie mogę ukrywać mojego wielkiego rozczarowania faktem, że w tekście Karty nie znalazło się nawet odwołanie do Boga, który jest najwyższym źródłem godności osoby ludzkiej i jej podstawowych praw”[45]. Dwa lata od tamtych wydarzeń, coraz donioślej słychać głosy, że KPP wejdzie w skład projektowanej Konstytucji Europejskiej (nowy dokument ma być gotowy w 2003 r.). Jeśli tak się stanie, Jan Paweł II nie omieszka po raz kolejny, zgodnie z rolą pasterza ludzkich dusz, przypomnieć uniokratom, jak poważny zrobili błąd. Konwent do opracowania Konstytucji powołany został na grudniowym (2001 r.) szczycie w Laeken. Składa się ze 105 polityków pochodzących z 15 krajów unijnych oraz 13 krajów kandydackich. Konwentowi szefuje trójka: Valery Giscard d'Estaing z Francji (przewodniczący) oraz jego zastępcy Giuliano Amato z Włoch i Jean Luc Dehaene (Belgia). Oprócz nich jest 15 przedstawicieli rządów krajów członkowskich, 30 członków parlamentów narodowych „Piętnastki”, 16 posłów do Parlamentu Europejskiego, 2 przedstawicieli Komisji Europejskiej. W skład Konwentu wchodzą m. in. jeszcze przedstawiciele rządów (13) oraz przedstawiciele parlamentów narodowych (26) z krajów akcesyjnych. Polskę reprezentują szefowa Komitetu Integracji Europejskiej Danuta Hübner, poseł Józef Oleksy i senator Edmund Wittbrodt. Wśród delegatów pochodzących z 28 państw tylko przedstawiciele Polski „występowali stanowczo” za umieszczeniem w przyszłej Ustawie Zasadniczej odwołania do Boga – i to w dziwacznej wersji występującej w polskiej Konstytucji[46]. Abstrahując od szczerości zabiegów naszej trójki, uzyskujemy diagnozę na temat klasy ludzi biorących udział w pracach Konwentu. Invocatio Dei, chrześcijaństwo, religia – to dla nich tematy w gruncie rzeczy nieistotne. Fakt, że polscy (lewicowi!) przedstawiciele w Konwencie podnieśli sprawę odwołania do Boga w przyszłej Konstytucji Europy, to efekt tylko i wyłącznie politycznych nacisków i interesów, które wyszły m.in. z pałacu prezydenckiego. Aleksander Kwaśniewki spotykał się 7 maja 2002 r. z prymasem Józefem Glempem oraz trójką naszych delegatów. O czym dokładnie w kwestii integracji rozmawiano, nie wiadomo. Niemniej po spotkaniu, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta, Dariusz Szymczycha zapowiedział, że polska delegacja będzie promować kwestię wartości religijnych podczas prac nad europejską Ustawą Zasadniczą[47]. Najdobitniej o „szczerości” swych wysiłków zaświadczył Józef Oleksy, który stwierdził: „Polska nie powinna się za bardzo koncentrować na żądaniu Invocatio Dei, ponieważ powstanie wrażenie, że interesuje nas wyłącznie ten problem. Kto domaga się klasycznego wezwania imienia Boga, potwierdza dążność do uczynienia z Unii superpaństwa z klasyczną konstytucją”[48]. Przewrotność argumentacji Oleksego polega na tym, że i bez klasycznego wezwania Boga, powstaje na naszych oczach unijne superpaństwo. Dowodem na to jest m. in. właśnie Konstytucja, którą UE powołuje do istnienia. Natomiast wola umieszczenia w niej odniesienia do Boga, chrześcijaństwa czy religii podyktowana jest ze strony wielu Polaków troską, by dokument ów, który może być nam kiedyś narzucony, ukazywał prawdziwą perspektywę i źródło pochodzenia szumnie reklamowanej dziś w Unii „godności człowieka”. Chodzi o swoisty ideowy, moralny parasol ochronny.
Im bliżej referendum, tym bardziej wielu unioentuzjastów przymila się do Kościoła w Polsce. Rzekoma walka o wartości religijne naszych przedstawicieli w Konwencie dobrze się w tę taktykę wpisuje. Szczególnie, że zgodnie z ustaleniami w Laeken, delegacje państw akcesyjnych nie mają pełni praw decyzyjnych... Cóż więc szkodzi polskim delegatom lewicy, która tak często ośmieszała chrześcijaństwo, trochę o nie „powalczyć”. 31 października 2002 r. Jan Paweł II spotkał się z przewodniczącym Konwentu Valerym Giscardem d'Estaing i po raz n-ty przypomniał, że przyszła Konstytucja UE nie może ignorować kluczowego wpływu chrześcijaństwa na kształt kultury europejskiej[49]. I co? W Konwencie bez zmian...
Nieskrywaną ambicją przywódców UE jest pod względem ekonomicznym przynajmniej dogonienie Stanów Zjednoczonych. Niestety cel się oddala i to mimo, że do władzy w wielu państwach Unii doszli tzw. prawicowcy. Pierścień zlewicowanej mentalności usadowionej w Komisji Europejskiej i innych instytucjach jest bardzo szczelny. Plany przywódców państw „Piętnastki” to jedno, a życie to drugie. Na szczycie w Lizbonie (marzec 2000 r.) obwieszczono założenie, że do 2010 r. gospodarka Unii Europejskiej stanie się najbardziej konkurencyjna i dynamiczna na świecie. Od tego czasu minęły ponad dwa lata, lecz dystans między USA a UE nie dość, że się nie zmniejszył to jeszcze uległ zwiększeniu. Według danych Komisji Europejskiej „Piętnastka” przegrywa pod względem siły nabywczej pieniądza (65,1 proc. dolara), ma znacznie większe bezrobocie (USA – 4 proc., UE – 9 proc.), dusi swoich obywateli większymi podatkami, wydajność pracy mieszkańca Unii jest zdecydowanie mniejsza (72,2 proc. wydajności przeciętnego obywatela USA), a w wypracowywanie bogactwa zaangażowanych jest mniej (o prawie 25 proc.) osób w tzw. wieku produkcyjnym. Wydatki budżetowe UE (45,1 proc. PKB) są znacznie większe niż USA (32,3 proc. PKB)[50]. O ile Ameryka w rozwoju ekonomicznym wciąż kładzie większy nacisk na inicjatywę, kreatywność, zdolności własnych obywateli, o tyle w Unii rolę „pobudzania” gospodarki w dużym stopniu pełnią brukselscy biurokraci, którzy – jak przystało na urzędników – działają mniej energicznie i mniej elastycznie oraz mają więcej okazji do malwersowania pieniędzy publicznych.
W związku z większymi zarobkami i możliwościami rozwoju, do Ameryki wciąż wyjeżdżają mieszkańcy Starego Kontynentu, także z krajów „Piętnastki”. Rynek Stanów Zjednoczonych jest niezwykle chłonny. Potrafi przyjąć ogromną ilość imigrantów np. z krajów latynoskich, którzy nie dość, że funkcjonują na tamtejszym rynku i wypracowują bogactwo USA, to jeszcze szybciej (niż socjalizowani imigranci w krajach UE) integrują się ze społeczeństwem.
Patriotyzm amerykański, który tak bardzo - niejako samoczynnie - jednoczy obcokrajowców, to nie tylko wszechobecna flaga czy częste zawołanie podczas różnych uroczystości „Boże błogosław Amerykę” ale cały katalog zasad: wolności, równości, szacunku dla jednostki i jej dążeń. Wartości te są w Stanach Zjednoczonych czymś żywym i realnym. W Unii Europejskiej, ogarniętej unifikacyjną manią, jednostka i jej przyrodzone prawa poddawane są systematycznym ograniczeniom, w imię wydumanego technokratycznego projektu tworzenia jednego państwa (np. tysiące urzędniczych rozporządzeń, dyrektyw i zarządzeń regulujących prowadzenie działalności gospodarczej – do końca 2002 r. Polska musiała przyjąć łącznie ok. 9,5 tys. norm dla przedsiębiorców a i tak każdego roku w Unii powstają nowe normy). Dziś nawet próba kreowania własnej polityki gospodarczej przez poszczególne kraje „Piętnastki” - w ramach coraz bardziej zaciskającej się pętli lewicowych ograniczeń narzuconych przez Komisję Europejską – postrzegana jest jako niedopuszczalna apostazja. Jednym z elementów istniejącej jeszcze swobody jest podatek od firm, którego wysokość ustalają poszczególne państwa. Ale i na tę wolność eurokraci czynią poważne zakusy w ramach prowadzenia tzw. harmonizacji podatkowej. Zamiast promować różnorodność, konkurencyjność wysokości podatków i ich systemów, eurotomani je ujednolicają eufemistycznie nazywając „harmonizacją”. Pomysł wprowadzenia tego samego podatku dla firm podniósł w 2002 r. główny promotor europejskiej federacji Romano Prodi występując w Parlamencie Europejskim. Ujednolicenie wysokości podatku i sposobu jego wyliczania we wszystkich krajach Unii nie tylko ogranicza konkurencję między poszczególnymi państwami ale także ich suwerenność. Nie przypadkiem przeciwko unijnej standaryzacji podatku od osób prawnych najgłośniej protestuje Irlandzka Konfederacja Przedsiębiorców i Pracodawców. Na „zielonej wyspie” istnieje najniższy ze wszystkich krajów „Piętnastki” podatek od firm – wynosi 10 proc. Następne w kolejce są Niemcy (25 proc.), Szwecja (28 proc.), Finlandia (29 proc.), a dalej Dania, Luksemburg i Wielka Brytania (po 30 proc.). Obniżka podatków w katolickiej Irlandii zaowocowała w przeciągu ostatnich lat niebywałym wzrostem gospodarczym. Rynek tego kraju stał się bardzo atrakcyjny dla inwestorów. Kiedy w rekordowym 2000 r. PKB Irlandii wynosiło ponad 11 proc., to w całej UE sięgało powyżej 3 proc., a np. w Hiszpanii – 4 proc. (podatek od firm: 35 proc.) Nic dziwnego, że typowo lewicowe zabiegi podatkowej unifikacji budzą sprzeciw irlandzkich przedsiębiorców. Oni doskonale wiedzą, czym się skończy proces podatkowej standaryzacji w wykonaniu Komisji Europejskiej. Irlandia straci na atrakcyjności, będzie musiała podnieść podatki. A na pewno nie skończy się na podatku od firm. W kolejce stoją podatki dochodowe od osób fizycznych i inne. Tym bardziej, że rok po szczycie w Lizbonie, który zapowiadał gospodarczą gonitwę za Stanami Zjednoczonymi, Komisja Europejska w informacji COM (2001) 582 uznała, iż istnienie piętnastu różnych systemów podatkowych utrudnia realizację tego ambitnego zadania. No i brataj tu się z takimi soc-typami... Typowo lewicowa logika jest wyjątkowo mocno osadzona w Brukseli. Establishmentowa prawica, która ostatnio sprawuje władze w wielu państwach Unii Europejskiej pod kątem poglądów na funkcjonowanie gospodarki niewiele różni się od lewicy. Dlatego nikt się nie spodziewa jakichś specjalnych zmian (np. we Francji pod rządami Chiraca), przy dodatkowo coraz bardziej ograniczanych kompetencyjnie państwach „Piętnastki” (oddanie Brukseli kontroli nad polityką monetarną i fiskalną, jest w gruncie rzeczy oddaniem kontroli nad przyszłością własnego narodu – wprowadzenie euro póki co nie spełniło nadziei pokładanych w nim przez eurotomanów). Żeby kraje Europy mogły skutecznie konkurować ze Stanami Zjednoczonymi, potrzeba im niezależnych przywódców na miarę Margareth Thatcher. Słynna premier Wielkiej Brytanii jest zresztą zagorzałym eurosceptykiem, dostrzegając w Unii niebywały rozrost państwowości i centralizmu zamiast „wolnej współpracy suwerennych narodów-państw”. W Wielkiej Brytanii co i rusz podnosi się temat opuszczenia objęć lewicowej Brukseli i przystąpienia do NAFTY (Północnoamerykańskie Porozumienie o Wolnym Handlu: USA, Kanada, Meksyk). Przemawiają za tym fakty. W krajach NAFTY tempo tworzenia nowych miejsc pracy wynosi kilkanaście procent, w UE nie przekracza 3 proc. Średni wzrost PKB (w 1999 r.) na głowę obywatela jest o 20 proc. wyższy w krajach NAFTY niż w UE. NAFTA jest o wiele bardziej otwarta na współpracę ze światem niż UE - 60 proc. importu pochodzi spoza krajów zrzeszonych w strefie północnoamerykańskiej, Unia się natomiast zamyka i dopuszcza tylko 37 proc. towarów z zewnątrz. Cel wyznaczony przez uniokratów w Lizbonie, by dorównać i przegonić gospodarczo Stany Zjednoczone jest coraz bardziej odległy. Metodami rodem z komuny i biurokratycznymi dekretami osiągnąć go przecież nie można... Co ciekawe, Unia Europejska powoli przestaje być już dla przeciętnego Polaka, wyzwolonego z jarzma sowieckiego komunizmu, synonimem wszelkiego dobra, synonimem bogactwa i nowoczesności, synonimem kulturowej ucieczki. Unia Europejska coraz bardziej staje się synonimem kłopotów, skompromitowanej biurokracji, korupcji, zerwania z chrześcijańską tradycją, ograniczania wolności gospodarczej i ideologicznego (czyt. politycznie poprawnego) prania mózgu (partie nawet wprost komunistyczne dopuszczane są do europejskich salonów; nie spotykają się tam z żadnym słowem krytyki; nikt też w Unii nie zakłada żadnych Centrów Monitoringu Grup Komunistycznych). Co więcej Polacy coraz wyraźniej dostrzegają, że UE przegrywa gospodarczo ze Stanami Zjednoczonymi (na 1000 najbogatszych firm na świecie ok. 500 z nich to firmy amerykańskie a ok. 200 japońskie). Czy warto więc przyjmować unijne wzory rozwiązań prawnych i ekonomicznych regulacji, które przegrywają z american dream, american way? Zaprawdę, nie warto.
Jednym z namacalnych skutków naszego wejścia do Unii Europejskiej będzie wzrost ilości urzędników i kosztów związanych z ich funkcjonowaniem. Wyrazistym przykładem jest Agencja Rynku Rolnego, która od 2003 r. znacznie się rozrośnie. Będzie więcej zatrudnionych, więcej oddziałów terenowych, więcej regulacji i więcej wydatków. Agencja Rynku Rolnego, powołana na mocy ustawy z 7 czerwca 1990 r., jest esencją państwowego sterowania rynkiem. Zgodnie z par. 21 swego statutu ARR może m. in. dokonywać zakupów i sprzedaży interwencyjnej określonych produktów rolnych i ich przetworów (w Polsce i zagranicą), udzielać dopłat do cen skupu, stosować dopłaty do przechowywania i eksportu produktów rolnych i ich przetworów, wydawać pozwolenia na przywóz lub wywóz towarów rolno-spożywczych w ramach polskiego obszaru celnego, stosować kwotowanie lub limitowanie produkcji, subwencjonować przetwórstwo i zbyt towarów po obniżonych cenach, udzielać poręczeń kredytowych, etc. Agencja ma oczywiście obficie rozbudowany aparat administracyjny do ręcznego kierowania rynkiem rolnym. W skład ARR wchodzi Biuo Agencji zwane Centralą i oddziały terenowe. W Centrali aż roi się od przeróżnych komórek. Jest tam m.in. Biuro Interwencji Rynkowej, Biuro Kwotowania Produkcji Mleka, Biuro Administrowania Obrotem Towarowym z Zagranicą, Biuro Rezerw Państwowych, Biuro Strategii i Analiz Rynkowych, Biuro Administracyjno-Organizacyjne, Biuro Finansowo-Księgowe, Biuro Audytu Wewnętrznego, Biuro Kontroli Wewnętrznej, a także... Biuro Integracji Europejskiej. W związku z polskim marszem do UE, ta ostatnia jednostka jest szczególnie ważna. Agencja musi się bowiem permanentnie przygotowywać do funkcjonowania w ramach unijnej Wspólnej Polityki Rolnej. Jest to o tyle istotne, że niestety rolnictwo pod okiem Brukseli objęte jest potężną skalą protekcjonizmu. Wystarczy przyjrzeć się nowym zadaniom, które będzie musiała realizować Agencja Rynku Rolnego. O ile do tej pory interweniowała w 3 podstawowych obszarach (zboża, mleka i mięsa) i w mniejszym stopniu przy produkcji 4 innych artykułów: cukru, miodu, rzepaku i skrobi ziemniaczanej, o tyle po wejściu do UE zajmie się „mieszaniem” przy produkcji aż 25 towarów! Urzeczywistniając u nas ideały unijnego interwencjonizmu, pracownicy ARR będą regulować rynek ryżu, bananów, oliwy z oliwek, wina, bawełny, roślin oleistych i wysokobiałkowych, siemienia lnianego, roślin strączkowych, owoców i warzyw (świeżych i przetworzonych), chmielu, włókien lnu i konopi, suszu paszowego, tytoniu surowego, nasion, jedwabników, kwiatów ciętych i doniczkowych, jaj i drobiu, ryb, baraniny i mięsa koziego. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że wchodząc do UE wkraczamy w otchłań znacznie powiększającego się oddziaływania urzędników na rynek. Zamiast dotychczasowej interwencji przy produkcji kilku podstawowych artykłów rolno-spożywczych, zakres protekcjonizmu znacznie się zwiększy. Mają temu służyć nowe unijne mechanizmy regulacyjne. Jest ich ponad 80! W porównaniu z dotychczas używanymi w Polsce, są one znacznie bardziej skomplikowane. W ramach stosowania „twórczych” instrumentów Wspólnej Polityki Rolnej polscy urzędnicy będą się musieli m. in. nauczyć licencjonowania importu i eksportu artykułów rolno-spożywczych, monstrualnego procesu kwotowania produkcji (w Polsce objęty był nim tylko cukier), stosowania dopłat do prywatnego przechowalnictwa, stosowania premii do produkcji i przetwórstwa niektórych artykułów rolnych, wykorzystywania mechanizmów tzw. pobudzania popytu wewnętrznego (np. subwencjonowanie spożycia mleka w szkołach i przedszkolach, sprzedaż towarów po niższych cenach dla organizacji non-profit), wypłacanie pieniędzy za produkty wycofane z obrotu. Przy takim balaście urzeczywistniania socjalistycznych nakazów z Brukseli nic dziwnego, że Agencja Rynku Rolnego musi się rozrastać. Do 2002 r. działało 7 terenowych oddziałów ARR (Warszawa, Olsztyn, Lublin, Katowice, Wrocław, Poznań, Szczecin). Od 2003 ma ich już być 16 (w każdym województwie). Jest to naturalnie łakomy kąsek dla rządzącej koalicji, zwłaszcza „chłopców” z PSL. Wraz z powstaniem nowych oddziałów (biur, komórek, jednostek) wzrasta automatycznie ilość pracujących urzędników. W budżecie na 2002 r. Agencja wykazała średnioroczne zatrudnienie na poziomie 777 osób. W 2003 r. planowano zatrudnić dodatkowo ponad 400 ludzi (ta liczba może się zwiększyć). Na wynagrodzenie urzędniczych legionów uskuteczniających rolniczy interwencjonizm przeznaczono w budżecie na 2002 r. ponad 33 mln zł. W 2003 r. kwota została zwiększona do ponad 55 mln zł[51]. Wraz z włączeniem się Polski w skompromitowaną, przeżartą lewicowością machinę WPR, trzeba będzie dodatkowo poczynić nakłady na budowę nowego systemu informatycznego. W tym apogeum biurokracji chodzi głównie o przepływ informacji i kontrolę realizacji poszczególnych programów, jak choćby wydatkowanie pieniędzy, sporządzanie sprawozdań, dokonywanie prognoz. Do tego dochodzi nieustanne szkolenie personelu w zakresie unijnych rozwiązań (Bruksela pod tym względem nie daje wytchnienia...), a także szkolenie dla potencjalnych beneficjentów soc-programów. I tak sobie trwa to agencyjne sterowanie rynkiem rolnym dzięki rozdawaniu pieniędzy podatników: w 2002 r. ponad 2 mld zł, w roku 2003 ok. 3, 5 mld zł. Ku uciesze polsko-brukselskich polityków, których prawdopodobnie specjalnie nie martwi pond 1 mld deficytu na koncie ARR. Ponoć dług zostanie spłacony w 2004 i 2005 r[52]. Tylko kto w to wierzy?
Günter Verheugen należy do tych polityków unijnych, na którego cześć media w Polsce wypisują same peany. Od września 1999 r. jest komisarzem odpowiedzialnym za rozszerzenie Unii. Euroentuzjaści w kraju nad Odrą i Wisłą twierdzą, że jeśli Polska wejdzie do UE w 2004 r., to owo „dobrodziejstwo” zawdzięczać będziemy szczególnie Verheugenowi. Tygodnik Wprost już go nagrodził, ogłaszając w styczniu 2003 r. (na spółkę z Leszkiem Millerem) Człowiekiem Roku. Ciekawe kiedy padnie rozkaz, by przyznać mu najwyższe polskie odznaczenia państwowe... a potem... budować pomniki?
Verheugen załapał się na fotel komisarza po tym, jak ujawnienie korupcyjnych skandali doprowadziło wiosną 1999 r. do upadku Jacquesa Santera i jego europejskiego „rządu”. Komisja Europejska jest obficie rozbudowana (stanowiąc niechlubny wzorzec unijnej biurokracji) – do obsadzenia było 19 stanowisk, które stały się przedmiotem walki wewnątrz „Piętnastki”. Verheugen pełnił wówczas funkcję wiceministra spraw zagranicznych w lewicowym rządzie Gerharda Schrödera (koalicja socjalistów z zielonymi). Przedstawiciele SPD – tu zasługa samego premiera - silnie lobbowali za swoim człowiekiem. Salonowe zabiegi okazały się w końcu skuteczne. U Romano Prodiego, nowego szefa Komisji Europejskiej, Verheugen otrzymał tekę komisarza ds. rozszerzenia Unii.
Günter Verheugen skutecznie przepychał w Komisji własną koncepcję hurtowego rozszerzenia Unii jednorazowo o dziesięć państw. Jest zręcznym graczem, który umie przekonywać europejskich przywódców do swych koncepcji. W Polsce naiwnie przedstawia się go, jako obrońcę „polskiej sprawy” w Brukseli, zapominając, że w polityce nie ma sentymentów, a liczą się interesy. Dla człowieka prawicy szanującego organicznie rosnące instytucje, tradycyjne wartości, własność czy wolność jednostki, skorodowane socjalizmem „interesy Unii” są w Polsce nie do zaakceptowania. Zwłaszcza, że warunki do stworzenia konkurencyjnych rozwiązań gospodarczych zostały w naszym kraju - w wyniku bezwolnego przyjmowania unijnego prawa - w dużym stopniu zniszczone. Verheugen świetnie dogaduje się z rządem Millera. Są ulepieni z tej samej lewicowej gliny. Kiedy szef SLD został w Polsce premierem, negocjacje z UE – po okresie rządów Buzka - nabrały radykalnego przyspieszenia. Nie powinno to specjalnie dziwić, towarzysze z PZPR i niemieckiej SPD znają się od dawna. Szczególnym papierkiem lakmusowym wzajemnych kontaktów są lata 80-te, gdy w Polsce zaczęły się pamiętne wolnościowe zmiany. Demokratyczna (podobno!) SPD wcale nie współpracowała wówczas z polską opozycją – choćby i lewicową, jak można by się było tego spodziewać. SPD dogadywała się z ludźmi... PZPR. To bez wątpienia daje do myślenia, na ile ówczesna SPD była uzależniona od Moskwy. A także rodzi pytanie o współczesne zależności panujące w kręgach niemieckich socjalistów. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że Günter Verheugen zasilił szeregi SPD w 1982 r. (okres dławienia w Polsce Solidarności), po tym jak jego liberalna FDP zawarła koalicję z CDU. Był wtedy sekretarzem generalnym FDP. Nie spodobało mu się „skrzywienie konserwatywne”, które wzięło górę w partii i ukłon na prawo w kierunku Helmuta Kohla. O polskich postkomunistach Verheugen wyraża się w samych superlatywach. Dla gazety Rzeczpospolita powiedział o nich: „Sposób, w jaki Aleksander Kwaśniewski i inni przekształcili komunistyczną partię w socjaldemokrację jest bardzo przekonujący. Ci ludzie są wiarygodni, odpowiedzialni i są prawdziwymi Europejczykami”[53]. Konsekwencją podziwu dla byłych dygnitarzy PZPR, którzy służyli „czerwonej idei”, jest to, że zarówno z prezydentem Kwaśniewskim jak i premierem Millerem jest na „ty”[54]. Na kanwie współpracy SPD i dawnego PZPR nie jest zaskoczeniem jakikolwiek brak krytycyzmu ze strony unijnego komisarza wobec postkomunistów. Panowie z obu partii są tak naprawdę od dawna w tej samej drużynie i znają się jak stare, czerwone konie. Verheugen ma własną koncepcję Europy. Wymienia - charakterystyczny dla „synów światła” i znany od czasów zbrodniczej Rewolucji Francuskiej – katalog wartości, które winien reprezentować współczesny „Europejczyk”. Jacek Pawlicki przytacza w „Magazynie Gazety Wyborczej” swoją rozmowę na ten temat z komisarzem: „Europa to nie tylko granice, ale przede wszystkim niemal 3000 lat pewnej kultury, tradycji, która ukształtowała takie wartości jak wolność osobista, prawa człowieka, tolerancja, oświecenie i... - ...chrześcijaństwo – dodaje. (tu następuje śmieszny, broniący Verheugena komentarz i dopowiedzenie Pawlickiego – przyp. DH). Właściwie wyciągam to z komisarza, gdyż jak każdy socjaldemokrata zostawia tę niezwykle ważną część europejskiego dziedzictwa na dyskretny koniec swej definicji”[55]. Ciekawe, dlaczego komisarz zostawia (i to niejako pod przymusem) chrześcijaństwo na sam koniec? Czyż nie jest tak, że Günter Verheugen jako rasowy lewicowiec najchętniej w ogóle nie przyznawałby się do chrześcijaństwa? A jeśli już musi je wymienić to z powodów koniunkturalnych i ze względu na osiągnięcie politycznych korzyści? (Czynią tak zresztą polscy lewicowcy, którym zależy na poparciu Kościoła dla integracji z Unią Europejską, co – z małymi wyjątkami - spowodowało nagły zanik w ich oficjalnych wypowiedziach jakichkolwiek oznak wrogości do wartości chrześcijańskich). Swoim antyreligijnym poglądom dał namacalny wyraz, gdy w grudniu 1993 r., stwierdził, że z niemieckiej konstytucji należy wykreślić odwołanie do Pana Boga[56].
Niezrealizowanie brukselskiego kalendarza integracyjnego położyłoby kres unijnej karierze Güntera Verheugena. Nic dziwnego, że 30 stycznia 2002 r. puściły mu nerwy, gdy komentował niechęć polskich polityków do zaakceptowania 25-proc. bezpośrednich dopłat do produkcji rolnej w pierwszym roku naszego członkostwa w UE (to swoista dyskryminacja w stosunku do rolników Unii). Niemiecki komisarz stwierdził wówczas: „Nieodpowiedzialne siły rozbudziły w Polsce złudzenia, że polscy rolnicy mogą dostać od razu całość dopłat”. Po czym dodał: ”była to działalność kryminalna”. Niestety rozwinięcia tematu „działalności kryminalnej” praktycznie nikt nie podjął. A była to (i jest nadal!) kwestia nieprawdopodobnie ważna, bez wyjaśnienia której proces integracji powinien być automatycznie wstrzymany. Tym bardziej, że podobna „działalność kryminalna” może być w Polsce uskuteczniana w wielu innych dziedzinach życia społeczno-polityczno-kulturowego objętych unijnym jednoczeniem. Komisarz ds. rozszerzania Unii tkwi w samym jądrze procesu wchłaniania Rzeczypospolitej w struktury UE, w związku z którym Polacy od lat poddawani są eksperymentowi po tytułem „rozbudzanie złudzeń”. Ma w tym niemały udział i sam Verheugen. Ostre słowa komisarza były niewątpliwie formą „tupania nogą” w kierunku co bardziej podnoszących głowę polskich polityków-eurokratów, czemu towarzyszył poza-słowny przekaz: albo zaakceptujecie nasze warunki, albo koniec z waszą karierą.
Podczas lipcowej (2002 r.) wizyty w Polsce Günter Verheugen dalej stosował metodę kija odnosząc się do żądań 100-proc. dopłat dla rolników. Straszył, że albo zaakceptujemy warunki Brukseli albo przystąpienie Rzeczypospolitej do UE zostanie odłożone na 20 lat, np. dopóki nasz przemysł wypełni unijne normy ochrony środowiska. Propozycja odłożenia obecności Polski w UE jest jak najbardziej pożądana, szkoda tyle że nasze polityczne elity, mimetycznie zapatrzone w Brukselę, nie potrafią odrzucić całego czerepu jej socjalistycznych wytycznych, które od dawna dławią naszą gospodarkę. Czy Komisja Europejska, której członkiem jest Verheugen przekształci się kiedyś w jeden rząd europejski? Wyraźnie wskazują na to wszystkie procesy, jakie zachodzą na politycznej scenie Europy (wspólne prawo, wspólna waluta, wspólne podatki, wspólne instytucje międzynarodowe, tworzenie wspólnej konstytucji, etc.). Komisarz Verheugen próbuje jednak oddalać widmo unifikacji władzy na starym kontynencie: „Jesteśmy bardzo daleko od tego, by stać się rządem zjednoczonej Europy, taki rząd musiałby mieć zupełnie inną strukturę, inne kompetencje. Jednak czasami nasz sposób działania przypomina to, co robią rządy narodowe”[57]. Rola Verheugena sprowadza się ostatecznie do tego, byśmy jako Polska – wcześniej lub później – wyrzekli się własnej suwerenności politycznej. Znamienne, że przebywając 12 lipca 2002 r. we Wrocławiu, a więc na Ziemiach Odzyskanych, Verheugen zakomunikował na spotkaniu ze studentami, że tak naprawdę nasz kraj stara się o wejście do UE już od momentu rozpoczęcia polskich przemian w 1989 r. i musi jak najszybciej odrabiać „zadaną pracę domową”. O odrabianiu unijnych lekcji mówił w 2000 r. Bronisławowi Geremkowi, by wywrzeć nacisk na polski rząd w sprawie przyspieszenia negocjacji i przygotowań do integracji: „Bronisław (...). Polska musi odrobić pracę domową”[58]. Geremek ponoć zrozumiał wagę słów komisarza i „podejście do przygotowań całkowicie się zmieniło”. Hm, trochę to przygnębiająca pointa, którą serwują naszej Ojczyźnie eurokraci: odrabiać cudze „prace domowe” - cudze reguły, standardy, zwyczaje. Cudze żądania w naszym własnym polskim domu. A przecież odrabianie „prac domowych” zadanych w Brukseli wcale się nie skończyło. Póki co mieliśmy wstęp, zaakceptowany przez „uczonych mistrzów” na szczycie w Kopenhadze.
ABY „MIELI POCZUCIE” i „UWIERZYLI” Od dawna wiadomo, że sondaże opinii publicznej, w tym szczególnie sondaże wyborcze, świetnie nadają się do manipulowania zachowaniami ludzi. Odpowiednio „sprzedane” badania socjologiczne mogą pełnić i w rzeczywistości pełnią rolę „presji pozaargumentacyjnej”, po którą tak chętnie sięgają spece od urabiania społeczeństwa. Dzięki Instytutowi Spraw Publicznych przeciętny Polak – za pośrednictwem mediów - mógł się w styczniu 2003 r. dowiedzieć, że księża popierają wejście Polski do Unii Europejskiej. OBOP (na zlecenie ISP) przeprowadził w dn. 11 października – 5 listopada 2002 r. stosowne badania na próbce 600 proboszczów i wikarych. 59 proc. z nich (a więc 354) opowiada się za integracją europejską, 20 proc. (120) jest przeciwko. Taką nowinę odtrąbiły np. największe dzienniki - „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita”[59], ubarwiając sondaż hurra-unijno-optymistycznymi komentarzami. Niestety, ani jedna gazeta ani druga nie pisnęły nawet słowem, że pracownicy OBOP-u tak naprawdę odwiedzili z ankietą 871 kapłanów (co podał z kolei „Nasz Dziennik”[60]) a nie 600, jakby mógł myśleć czytelnik „Wyborczej” i „Rzeczpospolitej”. Gdzie zniknęło 271 księży? Ano odmówili wzięcia udziału w sondażu. Drobny szczegół, nie wart uwagi i redakcyjnego omówienia? O tyle istotny, że Instytut Spraw Publicznych zdiagnozował, iż duchowni ci mają do UE stosunek negatywny. Przy uwzględnieniu takiej informacji wynik sondażu badającego stosunek duchowieństwa parafialnego do integracji z Unią Europejską zmienia się niemal „cudownie”. No, ale prounijni redaktorzy widać nie chcieli sobie psuć dobrych nastrojów... Wynik sondażu zmienia się jeszcze bardziej, jeśli uwzględni się mechanizm – coraz częściej poruszany przez socjologów i pracowników ośrodków badania opinii publicznej w kontekście referendum akcesyjnego – że Polacy nie chcą się przyznawać ankieterom do swej niechęci do integracji z Unią. Czynią tak, by nie zostać zaklasyfikowani jako niepoprawni politycznie. Tym bardziej, że media głównego nurtu od lat obdarzają każdego, kto ma jakiekolwiek wątpliwości odnośnie procesu integracyjnego żenującymi, kłamliwymi epitetami w rodzaju „oszołom”, „populista”, „ignorant”, „ksenofob”, etc. Jeśli zjawisko zawyżania deklarowanego poparcia dla UE oraz zawyżania deklarowanego udziału w referendum zachodzi przy badaniu opinii przeciętnych Polaków (dotyczy od 10 do 20 proc.), trudno nie przyjąć, że występuje ono także wśród duchownych. Prounijne media wciąż trąbią o większej grupie księży chcących podczas referendum głosować na „tak” niż na „nie”, tyle że rzeczywistość może się okazać zupełnie inna. Duża czerwona lampa zapala się, gdy porównamy wyniki badania duchowieństwa w kwestii integracji z UE, które również na zlecenie Instytutu Spraw Publicznych przeprowadzał CBOS w okresie grudzień 1997 r. – styczeń 1998 r., a więc zanim rozpoczęto negocjacje z Brukselą. Wtedy odtrąbiono, że aż 84 proc. księży popiera wejście Polski do Unii Europejskiej[61].
Pytanie o to, dlaczego poparcie dla „Piętnastki” spadło tak radykalnie wśród księży, osób należących do najlepiej wykształconych grup społecznych w Polsce, narzuca się samo. Tłumaczenie tego zjawiska m.in. faktem prostego wchłaniania negatywnych opinii o UE rozsiewanych przez „Nasz Dziennik” i „Radio Maryja” (najpopularniejsze media wśród księży), wystawia tylko smutne świadectwo autorom owych diagnoz (o. Bogusław Trzeciak, szef jezuickiego OCIPE - Katolickiego Biura Informacji i Inicjatyw Europejskich w Warszawie[62], bp Tadeusz Pieronek[63]). Co więcej, w porównaniu z badaniami 1997/1998 r., ponad dwukrotnie wzrosła liczba duchownych (przekroczyła 20 proc.), którzy obecnie są niezdecydowani w sprawie integracji europejskiej. To też powinno dać sporo do myślenia wieszczącym rzekomy unioentuzjazm wśród proboszczów i wikarych. Na szczególną uwagę zasługuje niezwykle istotna informacja, którą zupełnie w mediach pominięto przywołując wyniki z 1997/1998 r. Otóż, aż 80 proc. księży, spośród tych, którzy byli wówczas przychylnie nastawieni do unijnej integracji, akceptowało ten proces tylko i wyłącznie jako realizację idei „Europy Ojczyzn” - „stowarzyszenia niezależnych państw”, które zachowują własną suwerenność, polityczną niezależność i tożsamość. Nie do przyjęcia dla duchownych był pomysł unijnej federacji. Tylko 8 proc. księży chciałoby Unii jako wspólnoty politycznej, natomiast 79 proc. twierdziło, że akceptuje ją jako wspólnotę gospodarczą i wspólnotę wartości (71 proc.)[64]. Obecne kierunki zmian, głównie politycznych, jakie zachodzą na brukselskim forum, coraz donośniejsze głosy federalistów usilnie zabiegających o przekształcenie UE w superpaństwo, dobitnie pokazują, jak bardzo się różni rzeczywistość od deklarowanych oczekiwań polskiego duchowieństwa. Czy przypadkiem nie tu leży jeden z istotnych powodów spadku poparcia wśród kapłanów dla pomysłu na unijną integrację... Wśród przyczyn, które spowodowały spadek poparcia dla UE u duchownych warto odnotować te, które podniósł abp Józef Życiński (sam jest zwolennikiem Unii): „(...) wymieniłbym niefortunny apel parlamentarzystów ze Strasburga, pouczający Polaków, jak mają układać kwestie aborcji i antykoncepcji. Psychologicznie i propagandowo przyniosło to bardzo wielkie negatywne następstwa, bo z jednej strony mówimy, że zjednoczona Europa będzie się kierować zasadą pomocniczości, a z drugiej strony na przekór tej zasadzie zachowuje się grupa paternalistycznie pouczająca kraje, co mają robić w dziedzinie etyki. Na drugim miejscu wymieniłbym negatywne zjawiska w życiu społecznym w Polsce związane z korupcją i indolencją aparatu sprawiedliwości. Rodzą one psychologiczne lęki, że w zjednoczonej Europie będziemy mieć jeszcze większą korupcję i jeszcze większe układy, a normalne etyczne oceny nie będą brane pod uwagę”[65]. Zarówno „niefortunnego apelu parlamentarzystów ze Strasburga”[66], jak i kwestii korupcji nie należy rozpatrywać li tylko w kategoriach psychologicznych obaw. Obie sprawy mają twarde umocowanie w rzeczywistości i zapewne tak je widzi wielu księży zatroskanych o przyszłość naszej Ojczyzny. Oto np. już od lat Trybunał Obrachunkowy wykazuje, że ok. 5 proc. budżetu Unii jest notorycznie przedmiotem marnotrawstwa i korupcji. Niestety jakoś osławione „standardy europejskie” nie są w stanie nic temu zjawisku zaradzić. O tym, ile naprawdę procent unijnego budżetu jest przedmiotem niegospodarności i korupcji („widać” tylko wspomniane 5 proc.), ile z tego finansowego garnka stanowi żerowisko dla międzynarodowej kamaryli polityków i urzędników uprawiających socjalistyczną politykę interwencjonizmu, to wie tylko jeden Pan Bóg. Stanowisko Parlamentu Europejskiego zalecające krajom członkowskim i aspirującym legalizację aborcji i propagowanie antykoncepcji jest istotnie sprzeczne – co słusznie zauważa ksiądz arcybiskup - z zasadą pomocniczości. Ale to nie jest żaden chwilowy epifenomen. To jest jaskrawe memento przypominające o istnieniu potwornego unijnego centralizmu. Można próbować tłumaczyć Polakom, że Unia nie zajmuje się regulacją spraw etycznych w krajach członkowskich. Dobrze, to na dzisiaj. Ale jeśli Unia zażąda takich regulacji jutro, kiedy osiągnie jeszcze „wyższy poziom” integracji? Przecież proces jednoczenia się wciąż jest otwarty i podlega tzw. „reformom”. Gdy osiągnie etap pożądanej stabilności politycznej i militarnej, mogą nie mieć najmniejszego znaczenia antyaborcyjne klauzule ochronne, które np. wywalczyły sobie Irlandia i Malta. Mądra biblijna zasada mówi, by poznawać ludzi po czynach. Skoro więc – sprzecznie z zasadą pomocniczości – Bruksela reguluje, jaki rodzaj ogórków wolno przetwarzać w Polsce, ile uprawiać chmielu w gminie Kozia Trąbka i jaki mamy mieć minimalny VAT na artykuły i zabawki dla dzieci, to dlaczego pewnego dnia nie mamy się doczekać wytycznych odnośnie zabijania dzieci nienarodzonych? Właśnie w ramach żałosnego, „wyższego poziomu integracji”. Duchowni zdają sobie sprawę z tego rodzaju uwarunkowań i to nie w kategoriach psychologicznych lecz realnych. Swoją drogą, ciekawe jak wyglądałyby wyniki unijnego sondażu wśród kapłanów, gdyby OBOP przeprowadził go już po grudniowej 2002 r. wypowiedzi sekretarza generalnego SLD Marka Dyducha, w której przyznał, że jego ugrupowanie będzie po referendum akcesyjnym nowelizować ustawę antyaborcyjną. Jeśli proaborcyjne stanowisko z 3 lipca 2002 r. Parlamentu Europejskiego miało – wg abp Życińkiego - wpływ na spadek nastrojów prounijnych wśród księży, to z pewnością nie pozostały bez echa słowa jednego z przywódców SLD, w których potraktował on Kościół jak psa, który do czasu głosowania ma szczekać zgodnie z rozpisaną, unijna partyturą. Niestety raczej na pewno do dnia referendum akcesyjnego nie doczekamy się już żadnego najnowszego raportu na temat „Duchowieństwo parafialne a integracja europejska”. A szkoda... Prawdopodobnie bp Tadeusz Pieronek miałby problem. Opublikowane w styczniu 2003 r. wyniki OBOP-u skomentował następująco: „59 proc. poparcia księży dla wstąpienia Polski do UE świadczy dobrze o polskim duchowieństwie”[67]. Czyżby dawny rzecznik Episkopatu Polski w ocenie duchownych bardziej kierował się kryteriami Bronisława Geremka („naród dorósł do demokracji” – gdy głosuje zgodnie z wolą soc-elit i polityczną poprawnością lub... „nie dorósł” – gdy wybiera inaczej), niż kryteriami... Królestwa Bożego. Na jaką ocenę zasługiwaliby duchowni, gdyby akurat 59 proc. z nich było przeciwnikami integracji z UE? Czyż taka postawa nie byłaby postawą obywatelską, godną szacunku? Zresztą nad tym, by naród „dorósł do demokracji” – choćby i pełzająco – zwłaszcza przed zbliżającym się referendum, czuwać będzie z jeszcze większą intensywnością cały sztab fachowców. Aby zapewnić odpowiednią frekwencję, padały „kosmiczne” propozycje referendum dwudniowego, oddawania głosu przez Internet, drogą pocztową, dostarczania głosu od chorych za pośrednictwem osoby upoważnionej. Spece jednak wiedzą, że na nic się zda technika, jeśli ludziom świadomości zabraknie. W tej dziedzinie radzą znane persony obcwanione w sztuce socjologii. Paweł Śpiewak jako remedium na podniesienie frekwencji w unijnym referendum podał: „Kluczowe jest stworzenie takiej atmosfery, żeby ludzie mieli poczucie, że coś od nich zależy”[68]. A Lena Kolarska-Bobińska, dyrektor Instytutu Spraw Publicznych podpowiadała: „To kluczowe aby ludzie uwierzyli, że dokonują historycznego wyboru, działają, bo to ważne”[69]. No właśnie, nie chodzi przecież żeby, nie daj Boże, coś tam od ludzi naprawdę zależało i żeby naprawdę, nie daj Boże, dokonywali jakiegoś wyboru. Chodzi tylko o to aby – i świeccy i duchowni - „mieli poczucie” i „uwierzyli”... Tak niewiele, by w nagrodę usłyszeć od kutych na podatkową mamonę i władzę polityków, że wreszcie „dorośli do demokracji”.
„EUROPEJSKIE” POZIOMY ROZRZUTNOŚCI Podatnicy z krajów europejskich nie mają powodów do zadowolenia. Ich pieniądze są w Polsce najzwyczajniej marnotrawione. NIK w 2002 r. opracował raport na temat wydatkowania w naszym kraju środków z unijnego funduszu Phare za okres 1997 – 2001. I choć można potraktować wyniki kontroli jako odcinek politycznej dintojry uskutecznianej przez SLD na tzw. „prawicowcach” z AWS i centrowcach z UW, którzy rządzili w latach 1997 – 2001 (po czym częściowo poukrywali się w PiS i PO), nie zmienia to faktu, że pieniądze były marnotrawione. I zapewne – jeśli nastąpi przetasowanie w układzie władzy – doczekamy się raportu w 2005 r. o tym, jak to postkomuniści niegospodarnie postępowali z unijnymi pieniędzmi. SLD-owscy decydenci to przecież żadni „europejczycy” o anielskich przyzwyczajeniach, przepełnieni uczciwością w obracaniu publicznym majątkiem. Jest dokładnie na odwrót – postkomuniści mają bogatą tradycję lgnięcia do cudzych pieniędzy. A wiadomo, że cudze pieniądze – w tym wypadku opatrzone „błogosławieństwem” Komisji Europejskiej – wydawane na ogólnopolskie cele świetnie się nadają do robienia przekrętów. Objęte kontrolą środki Phare (dokładnie: od 1 września 1997 do 31 marca 2001 – 163,5 mln zł)[70] przeznaczone były na rzecz niwelowania różnic pomiędzy regionami w Polsce a regionami w UE. To niezwykle szeroka i pojemna formuła. Choć fundusz Phare jest jedną wielką pomyłką („żywi się” się dzięki niemu pokaźna, europejska kasta bezproduktywnych polit-biurokratów), to i tak według – z natury łagodniejszych – kryteriów NIK, 18 proc. badanych środków wydanych zostało na zupełnie inne niż założone cele. Finansowy tort przez cztery lata dzielony był na kilka głównych części: Fundacja Centrum Europejskie – Natolin, Urząd Komitetu Integracji Europejskiej, Fundacja Fundusz Współpracy – byt stworzony w oparciu o skarb państwa do zarządzania pieniędzmi w programach Phare, ministerstwa i urzędy centralne, instytucje spoza administracji rządowej. Warto przytoczyć co ciekawsze przykłady wydatkowania pieniędzy europejskich podatników na rzecz „szczytnego” zmniejszania różnic między regionami polskimi i unijnymi. I tak NIK piętnował zakup w ramach Fundacji Fundusz Współpracy trzech samochodów osobowych BMW, biur i urządzeń klimatyzacyjnych, organizowanie balów karnawałowych, przeznaczenie pieniędzy na wynagrodzenia i komercyjne ubezpieczenia w Commercial Union dla... armii blisko 200 osób z FFW zatrudnionych na potrzeby UKIE. Zresztą pracownicy Funduszu Współpracy z czasem coraz bardziej zaczęli szastać pieniędzmi – latali coraz droższymi samolotami (z klasy economy przesiadali się do klasy biznes) i spędzali czas w coraz bardziej luksusowych hotelach. Jednym słowem – zachowywali się coraz bardziej po „europejsku”, wydatnie przyczyniając się do zmniejszania różnic między... polskimi urzędnikami a unijnymi (choćby dlatego, że była na to zgoda rozrzutnej Komisji Europejskiej!). Nic dziwnego, że koszty funkcjonowania Fundacji Fundusz Współpracy, która dzieliła unijne pieniądze, były rozbujane do absurdalnych rozmiarów – prawie 17 proc. całości środków Phare, tj. 27, 2 mln zł. Wśród instytucji, które najgorzej wydatkowały największą część otrzymanych środków, Najwyższa Izby Kontroli wymieniła UKIE i FFW. W znanym we wszystkich demokracjach, dość prymitywnym stylu, tłumaczył się na łamach gazety Rzeczpospolita Ryszard Czarnecki, iż wszystkie zarzuty powinny być kierowane do jego poprzedników - a więc SLD - gdyż to oni ustalili (szczególna rola p. Danuty Hübner jako ówczesnego sekretarza Komitetu Integracji Europejskiej) wzajemne reguły współpracy miedzy UKIE a FFW. Gwoli sprawiedliwości trzeba wspomnieć, że obok Czarneckiego w poprzedniej kadencji Urzędem Komitetu Integracji Europejskiej kierowali jeszcze: Maria Karasińska-Fendler, Paweł Samecki i Jacek Saryusz-Wolski. Jedną z metod uprawiania prounijnej propagandy jest przekazywanie gazetom środków z funduszu Phare w zamian za wydawanie przez nie specjalnych dodatków wychwalających „dobrodziejstwa” UE. Ale przykładowo: „Tygodnik Suwalsko-Mazurski Krajobrazy” wydał całą otrzymaną forsę (prawie 80 tys. zł) na zapłatę podatków, składek ZUS, świadczeń wobec pracowników i wierzycieli; z kolei „Tygodnik Solidarność” część otrzymanych pieniędzy wydał na kupno samochodu Daewoo... Poza tym NIK ujawnił, że przy dysponowaniu unijnymi środkami, powszechnie łamano ustawę o zamówieniach publicznych, co było otwarciem pola dla korupcji (swoboda wyboru wykonawców, brak powszechnej informacji o dostępności do pieniędzy z funduszu Phare). Poza tym beneficjenci tego systemu nie dbali o dokumentacje i nie przejmowali się nadzorem nad wydawanymi przez różne podmioty pieniędzmi (np. kancelaria premiera Buzka za 65 tys. zł sfinansowała matrycę CD-ROM o reformie administracyjnej, która nigdy nie została wykorzystana, włoska firma Luiss Management – więcej niż polecana przez Komisję Europejską podczas wyboru ofert - otrzymała prawie 170 tys. zł za nie przeprowadzone szkolenie urzędników samorządowych w zakresie integracji z UE). Jeśli chodzi o rozpływanie się w Polsce unijnych pieniędzy, wyniki kontroli za okres 1997 – 2001 to nic nowego. Najwyższa Izba Kontroli badała już w przeszłości (lata 1990 – 1997) wydatkowanie środków pomocowych z funduszu Phare[71]. Polska w tamtym okresie otrzymała 1 498 mln ecu, która to kwota miała być przeznaczona na wykonanie 106 programów. Czternaście z nich (na łączną kwotę169,6 mln ecu) skontrolował NIK, oceniając negatywnie efekty wykorzystania pieniędzy przez połowę beneficjentów realizujących wspomniane programy! Wówczas NIK również ocenił negatywnie wywiązywanie się instytucji zarządzających pharowską mamoną (m. in. UKIE) z obowiązków nadzorczych i koordynatorskich (brak należytego zainteresowania efektami - w tym punkcie raportu wymienione zostały osoby odpowiedzialne za wykorzystanie środków pomocowych, m. in: Jacek Saryusz-Wolski - Pełnomocnik Rządu ds. Integracji Europejskiej oraz Pomocy Zagranicznej od 26 stycznia 1991 r. do 16 października 1996 r., Danuta Hübner - Sekretarz Stanu w KIE od 16.10.1996 r. do 03.11.97 r., Ryszard Czarnecki - Przewodniczący KIE od 31.10.97 r. do zakończenia kontroli). Jedną z form marnotrawstwa była np. pomoc udzielana w postaci usług doradczych. NIK skontrolował 22 beneficjentów finalnych, „którzy otrzymali opracowania, finansowane ze środków Phare, przygotowane przez firmy konsultingowe”. Okazało się, że opracowania te w większości podmiotów nie zostały wykorzystane - albo w całości albo w części (przykłady: Ministerstwo Edukacji Narodowej przy reformowaniu szkolnictwa zawodowego nie oceniło i nie wykorzystało dokumentacji powstałej dzięki pharowskim środkom; podobnie stało się w przypadku ZPC Ursus (wartość opracowania 1, 4 mln ecu), Fabryki Maszyn Żniwnych „Agromet” z Płocka (ponad 244 tys. ecu), Radomskiego Zakładu Przemysłu Skórzanego „Radoskór” S.A. (kwota ponad 48 tys. ecu), Przedsiębiorstwa Państwowego „Moda Polska” (ponad 13 tys. ecu), Huty Kościuszko (390 tys. ecu), Zakładów Porcelany „Ćmielów” (blisko 43 tys. ecu) – co istotne, pieczę nad powyższymi firmami sprawowała... rządowa Agencja Rozwoju Przemysłu S.A.). Co było przyczyną takiego stanu rzeczy? Niska przydatność wspomnianych opracowań (koszt opracowań ocenionych negatywnie wyniósł ok. 2,9 mln ecu). NIK zwrócił uwagę na osławioną biurokrację unijną. Negatywnie oceniając opóźnienia w realizacji wielu pharowskich projektów, wskazał na istotną tego przyczynę w postaci przyjętych przez Komisję Europejską „czasochłonnych procedur w podejmowaniu decyzji i akceptacji dokumentów” (opiniowanie i parafowanie dokumentów przez kilka dyrekcji generalnych Komisji Europejskiej oraz przez przedstawicielstwo Komisji w Polsce – chce się dodać, iż za coś międzynarodowa kasta uniokratów musi brać pieniądze...). Procedura trwała po kilka miesięcy, co wstrzymywało albo rozpoczęcie programów albo ich kontynuację. Z tego powodu dochodziło do „utraty możliwości wykorzystania przez stronę polską części środków pomocowych”. Warto, aby pamiętali o tym fanatycy UE w Rzeczypospolitej, choćby jako przestrogę... Przedstawiciele Najwyższej Izby Kontroli ujawnili w raporcie „pozaproceduralne przypadki ingerencji urzędników Komisji” w przebieg programów. Ingerencje nie powinny mieć miejsca - przedstawiciele KE doprowadzili do powtórnej oceny ofert, choć nie przewidują tego procedury dla Phare, w wyniku czego zarekomendowano firmę niemiecką, mimo że wcześniej wygrała polska. NIK odnotował, że w niektórych kontrolowanych jednostkach brakowało dokumentów – zwłaszcza związanych z przepływem pieniędzy. W raporcie znalazła się bardzo poważna uwaga dotycząca braku „pełnej wiedzy na temat kosztów ponoszonych przez stronę polską w trakcie realizacji programów Phare”. Zakrawa na skandal, że „Urząd Komitetu Integracji Europejskiej nie dysponował (...) danymi o środkach budżetowych wydatkowanych zarówno na współfinansowanie realizacji programów jak i na ich obsługę. Zdaniem NIK, zarówno Pełnomocnik Rządu jak i UKIE nie podejmowali należytych starań w celu uzyskania tych informacji”. Jak widać, obojętnie z której opcji ludzie dysponują unijnymi pieniędzmi rozrzutność, marnotrawstwo i niegospodarność mają się dobrze. Unia Europejska tworząc programy w stylu Phare, zarówno u siebie jak i w Polsce, petryfikuje skompromitowane wzorce zarządzania publicznymi pieniędzmi. W tym kontekście bajkowo zabrzmiały zapewnienia ministra ds. europejskich p. Danuty Hübner, że w kadencji SLD (rozpoczęła się w 2001 r.) wszystko jest w porządku z unijnymi środkami[72]. Rzekomo było źle w przeszłości, teraz jest super. Skąd my to znamy? Skąd znamy zapewnienia, że okres błędów i wypaczeń minął. Pani minister ds. europejskich ewidentnie uważa nas za głupiutkich, o czym pewnikiem przekonamy się dzięki raportowi NIK np. w 2005 r. Tyle tylko, że Danuta Hübner prawdopodobnie będzie wówczas przekonywać o krystalicznej uczciwości polityków i urzędników, sama zajmując jakiś lukratywny stolec w Brukseli, który umożliwi jej radosną dystrybucję unijnych pieniędzy.
Nie jest tajemnicą, że Leszek Miller skutecznie, żelazną ręką premiera, wyciszył w środowisku SLD i Unii Pracy głosy domagające się natychmiastowej realizacji programu wyborczego lewicy w zakresie zmiany ustawy antyaborcyjnej. Nie jest tajemnicą, że zrobił to z powodów koniunkturalnych i taktycznych, by zapewnić procesowi integracji Polski z UE życzliwość wpływowych kręgów Kościoła Katolickiego.
Dla rządu Millera wejście naszego kraju do Unii Europejskiej to absolutny priorytet. Wszystko co miałoby stanąć na drodze do urzeczywistnienia tego celu, musi być skutecznie pacyfikowane - również te środowiska SLD i UP, które dyszą żądzą pozbawienia poczętych dzieci prawnej ochrony, narażając na pęknięcie kruchego consensusu z częścią Kościoła w sprawie unijnej integracji. Swoją rolę w procesie pacyfikowania pełnił np. bp Tadeusz Pieronek. Jego słynna wypowiedź z początku 2001 r., w której skrytykował minister Izabelę Jarugę-Nowacką domagającą się zalegalizowania aborcji z tzw. „względów społecznych”, długi czas odbijała się echem w lewackim środowisku: „To jest feministyczny beton, który się nie zmieni nawet pod wpływem kwasu solnego. Nie przywiązywałbym do tego większej wagi”[73]. Feministyczny beton jest tylko fragmentem proaborcyjnego betonu w SLD i Unii Pracy, na którego czele stoi premier. Tyle że Miller – w odróżnieniu np. od niesfornej Jarugi-Nowackiej - zdaje sobie sprawę ze wszystkich uwarunkowań akceptacji w Polsce procesu integracji europejskiej. Można się domyślić, że podobny stan umysłu przejawia tak wysoko postawiona persona w hierarchii SLD jaką jest sekretarz generalny Sojuszu Marek Dyduch. Jeśli stwierdził on, na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia A.D. 2002, że SLD i UP zajmą się - po referendum unijnym – nowelizacją ustawy antyaborcyjnej, to nie uczynił tego na zasadzie bezmyślnego „chlapnięcia językiem”. Dyduch zaznaczył, iż winniśmy wcielać w życie „standardy europejskie”, zgodnie z którymi należy zezwolić na zabijanie dzieci nienarodzonych z tzw. względów społecznych[74]. No, a jak wiadomo, jeśli mamy do czynienia ze „standardami europejskimi”, to powinniśmy w Polsce wszyscy rozdziawiać usta z wrażenia. Owe „standardy” wprawiają przecież w niemal orgiastyczne osłupienie multum czołowych polityków, dziennikarzy, biznesmenów, zwykłych obywateli... Oczywiście, m. in. w przypadku zabijania dzieci poczętych, tak naprawdę nie są to żadne „standardy europejskie”! Standardy europejskie przyniesione 2000 lat temu przez chrześcijaństwo nie dopuszczają aborcji. Standardy unijne tworzone przez laickich fundamentalistów to co innego. W swoim „Przesłaniu do obrońców życia w Polsce” John Smeaton i Dominik Baster (ten pierwszy jest dyrektorem, ten drugi sekretarzem Brytyjskiego Stowarzyszenia Obrońców Dzieci Poczętych) napisali: „Obecnie Unia Europejska przoduje w światowej kulturze śmierci. Większość państw, będących członkami UE wprowadziło już permisywne prawa dotyczące aborcji, dostępność pigułki poronnej dzień-po, zaś eksperymenty dokonywane na ludzkich embrionach stają się powszechną praktyką. (...) Warto zauważyć, że na arenie międzynarodowej, np. w ONZ, Unia Europejska podczas konferencji zazwyczaj negocjuje jako blok państw, promujący powszechny dostęp do aborcji”[75]. Wyrazem unijnych standardów jest rezolucja Parlamentu Europejskiego z 3 lipca 2002 r. domagająca się od wszystkich państw członkowskich i kandydujących pełnej legalności aborcji. Przyjęcie deklaracji wymierzone było szczególnie w katolicką Irlandię, która jako jedyny kraj w UE nie dopuszcza aborcji (wyjątek: bezpośrednie zagrożenie życia matki) i katolicką Polskę (istniejący zakaz dokonywania przerywania ciąży ze „względów społecznych”). Wypowiedź jednego z czołowych działaczy SLD Marka Dyducha o aborcyjnych „standardach europejskich”, ma więc swoje ideowe umocowanie na unijnym forum i – wygląda na to – była dokładnie przemyślana. Sekretarz generalny osiągnął dwa cele. Po pierwsze. Napominając o nowelizacji ustawy „O planowaniu rodziny i ochronie płodu ludzkiego” po raz kolejny bezwarunkowo postawił Kościół na prounijnej stronie, co propagandowo bardzo pomaga eurofanatykom: „Mówimy o tym dzisiaj, żeby Kościół katolicki nie czuł się oszukany, iż poparł nasze dążenia do integracji z UE, a zaraz po referendum my podjęliśmy się liberalizacji prawa aborcyjnego”[76]. Po drugie wywołał pożądaną dla unijnej sprawy reakcję Kościoła, który zaraz po wypowiedzi Dyducha obwieścił, że będzie się domagał dołączenia do akcesyjnego traktatu stosownego aneksu zabezpieczającego autonomię polskiego prawa w kwestii aborcji. Spośród wszystkich krajów „Piętnastki” tylko Irlandia ma swój „Protokół 17” gwarantujący pod względem ochrony życia poczętego niezależność „zielonej wyspy” od ustawodawstwa unijnego. Z kolei wśród krajów kandydujących stosowny zapis wywalczyła sobie Malta. Pomysł z klauzulą poparło ugrupowanie braci Kaczyńskich, które rozważało wystąpienie do rządu o renegocjację porozumienia z Unią, by wzorem Irlandii, pożądany zapis został dołączony do traktatu akcesyjnego. Wywalczenie klauzuli byłoby na rękę wszystkim uczestnikom prounijnej rozgrywki, nawet lewicowcom. Tandem SLD-UP w gruncie rzeczy nic na tym by nie stracił. Akcesyjny aneks potwierdzałby jedynie obecne status quo - tzn. fakt, że Rzeczpospolita może sama decydować o ustawodawstwie dotyczącym dzieci poczętych (kłania się powiedzenie, że jedną z korzyści integracji z UE będzie możliwość decydowania przez nas... o naszych własnych sprawach). Naiwnością jest natomiast sądzić, że dzięki temu zamknie się usta politykom przed powoływaniem się na prawo funkcjonujące w innych krajach Unii[77]. Skoro robią to dzisiaj przywołując występne „standardy europejskie” (np. Marek Dyduch), kiedy nie ma nas jeszcze w UE, tym bardziej będą to robić, gdy znajdziemy się w bezpośrednim zasięgu uścisku Brukseli. Klauzula (rozszerzona o kilka innych spraw moralnych?) pomogłaby PiS w jeszcze donioślejszym wypowiadaniu „tak dla Unii”. Stałaby się doskonałym pretekstem, by w blasku reflektorów bracia Kaczyńscy mogli komunikować społeczeństwu: „oto, wywalczyliśmy dla Polski suwerenność naszego prawa w wybranych kwestiach moralnych... (czyli to, co mamy w Polsce teraz – ale do snucia podobnych projektów nikt przecież nie będzie zachęcany...)...,dlatego bezpiecznie wchodzimy do Unii Europejskiej”. Włączenie klauzuli do traktatu akcesyjnego bez wątpienia pełniłoby rolę doskonałego i najprawdopodobniej skutecznego argumentu dla rozmiękczania środowisk kościelnych i zarazem niechętnie nastawionych do UE, które oceniają proces integracji z Unią przy szczególnym uwzględnieniu pryzmatu moralnego. W oczach tego środowiska (np. związanego z Radiem Maryja) z twarzą mogliby wyjść niektórzy biskupi agitujący dziś za UE. Rozmiękczanie przeciwników Brukseli jest istotne choćby z tego względu, że wynik referendum wisi na włosku. Obłudny przekaz, iż dzięki klauzuli Polska nie pogrąży się w odmętach aborcji, eutanazji czy „homoseksulanej rodziny”, może być dla wielu przekonywający. Z tej perspektywy dla rządu Leszka Millera, nie wspominając o środowisku PO czy PiS, Unia Europejska warta jest klauzuli, zgodnie z którą antynatalistyczne prawa przyjęte w Unii nie będą obowiązywały w Rzeczypospolitej. Środowisko SLD walczyć będzie wówczas o aborcję na dotychczasowych warunkach politycznych (chociaż kto wie, jaki los czeka w przyszłości „obronne” klauzule załączone do traktatów akcesyjnych – w ich skuteczność nie wierzą przeciwnicy UE na Malcie). Zafundujemy sobie jednak jedną, istotną różnicę – Polki stając się „obywatelkami Unii” będą mogły bez specjalnych przeszkód pojechać do któregoś z innych krajów „zintegrowanej Europy” i dopuścić się uśmiercenia własnego dziecka (postępują w ten sposób Irlandki wyjeżdżające do Wielkiej Brytanii). Dla takiej sprawy i SLD i Unia Pracy mogłyby poprzeć rękoma i nogami wspomnianą klauzulę moralną, byle tylko znaleźć się na unijnych salonach. Przeciwnicy zabijania dzieci nienarodzonych, po ewentualnym wejściu Rzeczypospolitej do Unii Europejskiej, zmierzą się z jeszcze inną formą popierania aborcji przez Brukselę – finansową. Kiedy 22 lipca 2002 r. administracja G. W. Busha cofnęła dotację (ponad 30 mln USD) dla Funduszu Ludnościowego ONZ (UNFPA), popierającego przerywanie ciąży i propagującego antykoncepcję, z natychmiastową pomocą pospieszyła Unia Europejska. Rada UE zadecydowała o przeznaczeniu brakujących pieniędzy z budżetu „Piętnastki”, oprócz swojej składki w wysokości 47 mln USD. Unijni technokraci wydają w ten sposób pieniądze podatników europejskich na propagowanie aborcji i mentalności antynatalistycznej. Co więcej, w łonie Komisji Europejskiej zrodził się nowy projekt dokumentu (zaprezentowany 7 marca 2002 r.): „Pomoc dla polityki i działań w obszarze reprodukcyjnego i seksualnego zdrowia oraz praw w krajach rozwijających się”. Pracują nad nim Parlament Europejski i Rada UE i nic nie wskazuje, by projekt nie został uchwalony. Unijna pomoc polegać ma m. in. na finansowym wspieraniu - ze wspólnego budżetu - aborcji w krajach rozwijających się. Oznacza to, że jeśli Polska wejdzie do UE, pieniądze naszych podatników pośrednio posłużą mordowaniu dzieci nienarodzonych. Polscy przeciwnicy aborcji i jednocześnie zwolennicy UE mogą zadać sobie podstawowe pytanie: czy taka pociągająca jest ta Unia Europejskich aborcjuszy? [1] Waldemar Gontarski, Stefan Hamburda, Sposób na deficyt demokracji, Rzeczpospolita, 6 grudnia 2003, s. C3. [2] Gazeta Wyborcza, 11 października 2002, s. 30. [3] Unia bez tajemnic. Wczoraj – dziś –jutro, s. 8-9. [4] Tamże, s. 3-4. [5] Unia & Polska, dodatek specjalny: Kościół w UE, 18 sierpnia 2002, s. 8-9. [6] Cyt. za Unia & Polska, 7 października 2002, s. 37. [7] Patrz: Rzeczpospolita, 26 listopada 2002, s. A4. [8] Cyt. za Unia & Polska, 7 października 2002, s. 37. [9] Rzeczpospolita, 26 listopada 2002, s A1. [10] Rzeczpospolita, 23 września 2002, s. A2. [11] Gazeta Wyborcza, 14-15 września 2002, s. 3. [12] Tamże. [13] Cyt. za Niedziela, 24 listopada 2002, nr 47, s. 16. [14] Bogusław Mazur, Rozłam w Kościele. Kościół toruńskokatolicki kontra Kościół rzymskokatolicki, Wprost, 15 września 2002, s. 16-21. [15] Jarosław Makowski, Głową w mur, Rzeczpospolita, 5 września 2002, s. A7. [16] Unia & Polska, dodatek specjalny: Kościół w UE, 18 sierpnia 2002, s. 3. [17] Tamże, s. 8-9. [18] „Ja za nimi proszę, nie proszę za światem, ale za tymi, których Mi dałeś, ponieważ są Twoimi. Wszystko bowiem moje jest Twoje, a Twoje jest moje, i w nich zostałem otoczony chwałą. Już nie jestem na świecie, ale oni są jeszcze na świecie, a Ja idę do Ciebie. Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno” (J 17, 10-11). Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Poznań – Warszawa 1980. [19] Unia & Polska, dodatek specjalny: Kościół w UE, 18 sierpnia 2002, s. 4. [20] Gazeta Wyborcza, 9 września 2002, s. 2. [21] Gazeta Wyborcza, 15 listopada 2002, s. 12. [22] Regulamin Konkursu otwartego dla mediów – 2002, wyd. UKIE. [23] Załącznik nr 2 do Regulaminu Konkursu otwartego dla mediów – 2002. Pochodzą z niego wszystkie przytaczane dalej cytaty. [24] Przyszłość Unii Europejskiej. Deklaracja z Laeken. Dokument – w formule reklamy (czy płatnej?) – opublikowała Gazeta Wyborcza, 20 grudnia 2001, s. 6. [25] Cyt. za Stefan Niesiołowski, Bronię unii państw Europy, Gazeta Wyborcza, 19 marca 2002, s. 10. [26] Marcin Święcicki, Liberum veto do lamusa, Gazeta Wyborcza, 27 lutego 2002, s. 12. [27] Cyt. za Gazeta Wyborcza, 23 maja 1997, s. 7. [28] Twierdzi tak np. Dariusz Rosati, Zyskamy więcej niż kraje Piętnastki, Gazeta Wyborcza, 7 marca 2002, s. 21. [29] Stanisław Konopacki, Unia Europejska – odrodzenie suwerenności, Unia & Polska, 7 października. 2002, s. 4-5. [30] Gazeta Wyborcza, 22-23 grudnia 2001, s. 21. [31] Gazeta Wyborcza, 6 lutego 2002, s. 4. [32] Rzeczpospolita, 4 lipca 2002, s. A7. [33] Unia bez tajemnic. Wczoraj – dziś – jutro, wyd. Pełnomocnik Rządu ds. Informacji Europejskiej, s.36 i 44. [34] Rzeczpospolita, 23 stycznia 2003, s. A6. [35] Rzeczpospolita, 17 października 2002, s. B2. [36] Tamże, 1 października 2002, s. B3. [37] Tamże, 18 października 2002, s. B2. [38] Tamże, 17 października 2002, s. B2 [39] Cyt. za: Unia & Polska, 7 października 2002, s. 37. [40] Tamże. [41] Jan Paweł II, Przemówienie w parlamencie włoskim, 14 listopada 2002. [42] Jan Paweł II, Przemówienie do Ministrów Rady Europy, 3 listopada 2000. [43] Tenże, Przemówienie w parlamencie włoskim, 14 listopada 2002. [44] Tenże, Przemówienie w parlamencie polskim, 11 czerwca 1999. [45] Cyt. za Nasz Dziennik, 24 lipca 2002, s. 7. [46] Rzeczpospolita, 14 listopada 2002, s. A6. [47] Patrz: Gazeta Wyborcza, 8 maja 2002, s. 4. [48] Nasz Dziennik, 24 lipca 2002, s. 7. [49] Tamże, 4 listopada 2002. [50] Cyt. za: Rzeczpospolita, 14 marca 2002, s. B4. [51] Rzeczpospolita, 18 listopada 2002, s. B3. [52] Tamże, 6 grudnia 2002, s. B2. [53] Jędrzej Bielecki, Andrzej Stankiewicz, Szalony komisarz od poszerzenia, Rzeczpospolita, 6-7 lipca 2002, s. A5 i A7-A9. [54] Tamże. [55] Jacek Pawlicki, Wujek Günter ze szklanej wieży, Gazeta Wyborcza - Magazyn, 7 marca 2002, s. 17. [56] Jędrzej Bielecki, Andrzej Stankiewicz, Szalony komisarz od poszerzenia, Rzeczpospolita, 6-7 lipca 2002 s. A5 i A7-A9. [57] Jacek Pawlicki, Wujek Günter ze szklanej wieży, Gazeta Wyborcza - Magazyn, 7 marca 2002, s. 17. [58] Rzeczpospolita, 20 grudnia 2002, s. A4. [59] Patrz: Gazeta Wyborcza, 8 stycznia 2003, s. 1 i 4, Rzeczpospolita, 8 stycznia 2003, s. A1 i A4. [60] Wydanie z 8 stycznia 2003. [61] Gazeta Wyborcza, 24 marca 1998, s. 3. [62] O. Bogusław Trzeciak: „Duży, 25-procentowy spadek poparcia dla integracji wśród duchownych wynika pewnie z czytania "Naszego Dziennika" i słuchania "Radia Maryja". Jeśli czyta się tyle negatywnych wypowiedzi, trudno w końcu nie przejąć takiej opinii”, cyt. za Rzeczpospolita, 8 stycznia 2003, s. A4. [63] Bp Tadeusz Pieronek: „Drugą przyczyną spadku poparcia księży dla integracji jest propaganda antyunijna (...). Działalność Radia Maryja pod tym względem jest również całkowicie bałamutna. Jest to rodzaj zaślepienia, które upatruje w świecie samych wrogów Polski”, cyt. za: Gazeta Wyborcza, 8 stycznia 2003, s. 2. [64] Gazeta Wyborcza, 24 marca 1998, s. 3. [65] Rzeczpospolita, 8 stycznia 2003, s. A4. [66] Chodzi o rezolucję Parlamentu Europejskiego przyjętą 3 lipca 2002 r. wzywającą wszystkie państwa członkowskie i kandydujące do legalizacji zabijania dzieci nienarodzonych. [67] Cyt. za Gazeta Wyborcza, 8 stycznia 2003, s. 2. [68] Rzeczpospolita, 17 grudnia 2002, s. A3. [69] Tamże, 28 listopada 2002, s A4. [70] Informacje o tej kontroli NIK za: Rzeczpospolita, 28 sierpnia 2002, s. A1 i A3. Rzeczpospolita jako pierwsza dotarła do raportu i przedstawiła go opinii publicznej. [71] Patrz: raport NIK - Kontrola wykorzystania pomocy Unii Europejskiej dla Polski, realizowanej ze środków PHARE, Nr ewid. 207/1998. [72] Rzeczpospolita, 28 sierpnia 2002, s. A1. [73] Cyt. za: Gazeta Wyborcza, 12 stycznia 2001, s. 4. [74] Patrz: Rzeczpospolita, 19 grudnia 2002 i 20 grudnia 2002, s. A3. [75] Cyt. za: Głos dla Życia, listopad/grudzień 2002, s. 20-21. [76] Rzeczpospolita, 21-22 grudnia 2002, s. A3. [77] Argument taki przywołał np. abp Henryk Muszyński: „Chodzi o to, aby uniemożliwić polskim politykom powoływanie się na ustawodawstwo krajów Unii Europejskiej, które nie mają takiego jak Polska prawa chroniącego życie”, Rzeczpospolita, 23 grudnia 2002, s. A6. |
strona główna |